Polska loża pokrzywdzonych 2011

Tak jak nie ma rozgrzeszenia bez rachunku sumienia, nie ma również podsumowań roku bez wyliczenia przeoczeń. Każdego roku jest ich w dodatku tym więcej, im więcej się w ogóle słucha. Taki już urok sceny muzycznej – szerokiej i niesłychanie różnorodnej. Tutaj na każdym kroku czeka niespodzianka. I trudno na bieżąco kontrolować choćby kilka gatunkowych nisz. Sam jestem w tej szczęśliwej (bądź niewygodnej – w zależności od punktu widzenia) sytuacji, że teoretycznie moim obowiązkiem jest kontrolowanie z grubsza wszystkiego. Efektem tego – i jeszcze trafiających do redakcji przez cały rok demówek (których nadawcom dziękuję i przepraszam za częsty brak jakiegokolwiek odzewu) – jest pozostawianie za sobą mnóstwa nieopisanych fenomenów różnego typu. W tym roku na listę pokrzywdzonych wprowadzam co następuje, zostawiając i tak sporo kolejnych, nieopisanych:

1. 1. X-Navi:et, czyli Rafał Iwański. Co byście powiedzieli, dostając płytę wraz z egzemplarzem gazety „Urania. Postępy Astronomii”? A tak było w wypadku duetu Iwańskiego z Wojciechem Ziebą „Voices of the Cosmos” (Eter Records 2011). Jak przystało na album poświęcony pamięci Jana Heweliusza, został on dołączony do powyższego pisma. I dobrze, kosmosu jest w tej muzyce sporo, także w postaci oryginalnych zapisów z przestrzeni kosmicznej (cokolwiek miałoby się pod tym szyldem kryć), a zarazem zaskakująco mało śladów tzw. el-muzyki. Rzecz wchodzi momentami w ambient, ale najczęściej wpisuje się po prostu w stylistykę eksperymentów, które mogłyby zelektryzować fanów takich wytwórni jak Spectrum Spools, Type czy Digitalis. Warto posłuchać i się przekonać. W przyszłym roku CD i pierwszy winyl X-Navi:et. Słyszałem już ten materiał i zapowiada się nieźle.

2. Pleq (vel Bartosz Dziadosz) był jednym z tych artystów, których w ciągu roku śledziłem za pośrednictwem SoundCloud, podsyłanych przez samego artystę plików i relacji jednego ze stałych słuchaczy HCH z białostockiego festiwalu Up2D8 (który sam w sobie był moim wielkim przeoczeniem w tym roku – obok choćby coraz ciekawszych programowo Transvizualiów). Dziadosz potrafi wykorzystywać szumy i cyfrowe nieczystości jak mało kto, ma też na koncie wiele ciekawych kolaboracji artystycznych – najbardziej do gustu przypadła mi ta z Shintaro Aoki. Toż to polski odpowiednik duetu Alva Noto – Sakamoto, biorąc pod uwagę zupełnie ogólny kierunek! Pleq jest też w obrębie tego sektora poszukującej elektroniki elastyczny – do ambientowo-glitchowego zestawu dorzucił trochę dronów na tegorocznej „Ballet Mechanic” dostępnej na Bandcampie. Do nadrobienia przez cały nowy rok, a kolejnych nagrań pewnie będzie sporo.

3. Kirk (a właściwie kiRk) „Msza święta w Brąswałdzie” (Innergun 2011). Opisana już entuzjastycznie w „Przekroju” i w paru miejscach w sieci, ta płyta żyje. Sam dorzucam entuzjazm na nieco niższym poziomie, ale za to uzupełniam nadzieją, że ten ciekawy skład (trąbka-gramofon-elektronika) znajdzie dla swojej muzyki świetnego producenta, bo zasługuje na upgrade brzmieniowy i kontrolę zwartości przelewających się nagrań. Uwagi porównujące ich do Supersilent są pod pewnymi względami uzasadnione, a już na pewno mogliby w przyszłości (praca, praca, jeszcze trochę pracy i dużo dyscypliny) trafić do katalogu Rune Grammofon.

4. Tom Bednarczyk ma z kolei genialne brzmienie, zapewne sensownie podkręcone jeszcze przez Mikołaja Bugajaka masteringiem EP-ki „Ghost”. Tyle że fani tego muzyka muszą być przygotowani na zmiany. Wolta, jakiej dokonał startujący od ambientu (jako Tomasz), a kończący w minimalistycznym techno (jako Tom) Bednarczyk, jest spora, trzeba przyznać. I w nietypowym kierunku – od bezbitowej elektroniki do muzyki stricte tanecznej. Doceniam to wydawnictwo bardziej niż za nim szaleję, ale jakoś mam przeczucie, że Bednarczyk zaskoczy nas jeszcze czymś niejeden raz. Sprawdźcie to tutaj.

5. Mgłowce i ich „Lalka dla Boga” (Genital Sector Music 2011). Klarnetowe intro płyty kilkakrotnie wzbudzało zainteresowanie moich kolegów w pracy, a płyta zaskakująco wiele razy trafiała do szuflady odtwarzacza. Album powstał dzięki wsparciu finansowemu Urzędu Miasta i Gminy w Olkuszu, co generalnie jest faktem pozytywnym – pokazuje, że ciekawą muzykę finansowano nie tylko na poziomie ogólnopolskim. A styl tej improwizującej (?) grupy o nic mi nie mówiącej nazwie Mgłowce, nieco przesiąknięty mistycyzmem, eksponujący instrumenty perkusyjne, okazał się intrygujący i przytrzymał mnie przy płycie, mimo parokrotnego dryfowania na mielizny, bardzo dużej ilustracyjności tego materiału (w sensie: przydałby się czasem obrazek), no i zdecydowanej przewagi muzyki nad liryką. Można posłuchać tutaj, żeby się przekonać, że obiecujące.

6. Katarzyna Groniec. Album „Pin-Up Princess” (EMI 2011). Zaskoczeni? Oj tam. Nie jest to może Tom Waits w spódnicy, chociaż głos bardzo charakterny, ale pierwszy raz płyta Groniec – której karierę biernie śledzę od lat 90. – nagrała płytę, której chce mi się do końca posłuchać. Już „Listy Julii” sprzed dwóch lat były dobrym sygnałem. Tegoroczny album ma naprawdę dobre brzmienie i parę trafionych kompozycji niezatapialnego pod tym względem Wojciecha Waglewskiego. Męskie granie po raz kolejny w jego wypadku dobrze się sprawdza z żeńskim śpiewaniem. Trochę zastrzeżeń mam co najwyżej do tekstów, ale to bezwzględnie jedna z lepszych rzeczy w polskim mainstreamie.

7. Michał Zygmunt, płyta „Muzyki”. Nie do końca moja bajka, sądząc po zdjęciu i haśle „diabelsko ludowa muzyka”. Tymczasem utwory polskiego gitarzysty, wyprodukowane przez Roliego Mosimanna (ten od The Young Gods, Swans, Smashing Pumpkins – niech to będzie jakąś gwarancją), uprzyjemniły mi kilka dni spędzone przy pracy nad kolejnymi materiałami, aż zorientowałem się, że może coś tracę, nie pisząc o tym. W końcu Mariusz Herma o albumie napisał, więc uznałem, że sprawiedliwości stało się za dość. Wytykając sobie samemu przeoczenie, proponuję wam do niego nie dopuścić.

8. Marcin Dymiter zagubiony został w powodzi zagranicznych Marków McGuire’ów i innych, a jego podejście do gitary z szerokim wykorzystaniem delayów i pogłosów na płycie „Songs from the Woods” (oraz z lekkimi naleciałościami Americany w imponującym dwuczęściowym „The Woods”) warte jest przynajmniej honorowej wzmianki. Album, nagrany właściwie pod szyldem Niski Szum, jest przy okazji kolejną płytą na koncie AudioTonga, który już zdecydowanie przenosi się w sferę fizycznych nośników. Miłośnicy twórczości Dymitera po prostu muszą posłuchać – szczególnie długiego „The River”.

9. Anti Pop Consortium na polskiej płycie? Tak, i to niehiphopowej. Dla równowagi jeszcze pionier elektro-jazzu Eivind Aarset. To wszystko na płycie „Optica”. Albumy z polską piosenkową elektroniką – nazwijmy to ogólnikowo – śledzę dość pilnie i cały czas mam do gatunku sporo zastrzeżeń, ale prócz tegorocznego Oszibaracka warto zwrócić uwagę na Miloopę, autorów wyżej wymienionej płyty. Choćby ze względu na dwa centralne na płycie utwory z zagranicznymi gośćmi, też wzmiankowanymi.

10. Efekt Moozgu i „Slumberjackin'” (Lado ABC 2011). Najbardziej ekstremalna rzecz wydana w tym roku w Polsce, przynajmniej według mojego rozeznania. Garść sampli z partii zaprzyjaźnionych muzyków oraz dwóch speców od ekstremów, w tym wypadku hard-tech-death-grind-jazz-core’owych: Patryk Dąbrowski i Piotr Zabrodzki. Dla tego drugiego to był w ogóle dobry rok – z szeroko oklaskiwanym występem na Unsoundzie (duet z Maciem Morettim LXMP), fajnymi koncertami z Baabą Kulką itede. „Slumberjackin'” to moja ulubiona polska okładka roku, a przy tym wyraz twarzy założycieli Lado ABC, gdy na ich stoisku latem wybrałem właśnie tę płytę (promienieli tym bardziej, im bardziej niszowy produkt się kupowało) – bezcenne.