Zera i jedynki, ale ile jeszcze do zrobienia!

Miałem okazję organoleptycznie sprawdzić brzmienie nowych reedycji Pink Floyd, a dzięki uprzejmości Piotra Nykiela z Politechniki Warszawskiej, świetnego (Obuh Records!) fachowca od transferów analogowo-cyfrowych i remasteringu, zrobiłem to dodatkowo na jego studyjnym sprzęcie, który – muszę to potwierdzić – robi wrażenie. I zeznaję, co następuje:

1. Zremasterowane na nowo wydania Pink Floyd są pierwszymi jaskółkami realnego odwrotu od „loudness war” (polecam przy okazji ten świetny tekst, a szczególnie ostatnią, powiększalną infografikę). Najnowsze reedycje brzmią dużo ciszej niż poprzednie remastery. To już coś i to jest ta lepsza część informacji…

2. … bo niestety brzmią wciąż gorzej niż pierwsze wersje, przed jakimkolwiek remasteringiem oraz edycja Original Master Series, od której ta nowa wypada „ciemniej”, przynosi więcej w basie i nieco mniej w szczegółach. Czyli ma brzmienie, opiszmy to w popularny sposób, ciepłe. Sam zaczynam się rozglądać za OMS.

Piszę o tym między innymi po to, żeby zachęcić Was do rzucenia okiem na mój tekst o reedycjach staroci („Achtung Baby” jest już ofiarą loudness war, podobnie jak to wcześniej sygnalizowałem przy „Nevermind”): tutaj. Pewnie mało szczegółowy w porównaniu z zawartością bloga, ale zawsze. A przede wszystkim, żeby skłonić wszystkich Czytelników tego bloga do przeczytania rozmowy z Piotrem Nykielem, która ukazała się tylko na stronach www Polityka.pl, a która – jak mi się wydaje – sporo do tej całej dyskusji wnosi. Że zacytuję fragment tytułem autoreklamy:

Co ma zrobić ten człowiek, który ma 25 lat i chciałby usłyszeć muzykę zespołów starszych niż on sam w najlepszej możliwej jakości? Które wydanie wybrać?

Im starsze, tym lepsze. I to już zupełnie dosłownie. Jeśli chodzi o cyfrę, najważniejsze jest to, co robimy z sygnałem przy konwersji analogowo-cyfrowej i przy manipulacjach już na samym urządzeniu cyfrowym. Na urządzenia odtwarzające po stronie odbiorcy nie za bardzo mamy wpływ. Umieszczone w nich nowe przetworniki cyfrowo-analogowe i tak zazwyczaj bardzo źle podają dźwięk, uśredniając go i odbarwiając. Na początku pojawiły się klasyczne przetworniki kilkunastobitowe i to były urządzenia, które nie miały sprzężenia zwrotnego, czyli pamięci. Były tam oczywiście jakieś nadpróbkowania, filtry cyfrowe, które pewnie trochę degradują sygnał. Ale generalnie mimo pewnej surowości dawały przejrzyste brzmienie. W latach 90. pojawiły się jedno- i kilkubitowe przetworniki sigma-delta ze sprzężeniem zwrotnym w postaci filtra błędu kwantyzacji, czyli rodzajem pamięci. Dynamika skoczyła do góry, ale brzmienie bardzo się pogorszyło. Nowe remastery ze starych taśm przeszły przez ten tor i tu się wiele zrobić nie da. Potem mieliśmy system SACD, który się nie przyjął, bo nie zapewniał zapowiadanego gwałtownego wzrostu jakości, prócz dorzucenia kanałów. Nowe przetworniki szły w kierunku poprawienia głównego ocenianego parametru, jakim był stosunek sygnału do szumu. I techniki, które były wykorzystywane po to, by średnio – w długim okresie – uzyskać tę poprawę, w krótkim okresie bardzo dynamicznie poruszały się wewnętrznie i sygnał, który przez nie przechodził, był dość, powiedzmy w uproszczeniu, rozdygotany. Nie było stałej funkcji przenoszenia od wejścia do wejścia, która byłą zaletą starych systemów – w tym również sprzętu lampowego.

A format HDCD?

To w pewnym sensie małe oszustwo, ale niegłupie, tylko wymaga odpowiedniego filtru także w odtwarzaczu. Ważne jest jednak to, że myślenie o formacie CD jako z natury złym – bo przenosi tylko 44,1 kHz i 16 bitów – jest błędem. To format bardzo niedoceniony. Proszę sobie wyobrazić – jeśli wszystko jest zrobione dobrze, to dynamika tego magnetofonu, jaki pan tam widzi [tu Piotr Nykiel pokazuje stary model szpulowego Studera A-80 – przyp. bch] to mniej więcej 60 dB. Płyty gramofonowe mają często mniej. Nawet 12-bitowy zapis gwarantuje podobną dynamikę. I tak naprawdę – może mi pan wierzyć lub nie – 12-bitowy zapis może dać całkiem przyzwoity dźwięk.

Nawet mniej niż krytykowane 16 bitów, standard dla płyty CD…

Tak, to nie jest już kwestia tego, jaki to jest format, tylko co my z tym formatem robimy. Słuchamy – dajmy na to – gęstego formatu 96 kHz, robimy konwersję do formatu 44,1 kHz stosowanego w CD… i gra dużo gorzej. I zastanawiamy się „No tak, to pewnie ta konwersja, zgubiliśmy mnóstwo szczegółów”. Ale jest już program komputerowy, który właśnie wchodzi do sprzedaży, przeznaczony do konwersji częstotliwości próbkowania i rekwantyzacji – i on niczego nie gubi! Najśmieszniejsze jest to, że np. robimy konwersję do 44,1 i 16 bitów z gęstego formatu i brzmi słyszalnie gorzej, a potem konwertujemy z powrotem tłumaczymy do formatu pierwotnego – i brzmi identycznie z pierwotnym! Jak to możliwe? Wychodzi na to, że ten format CD jest pojemny i wszystko zachował, a dopiero to, co zrobiliśmy z nim przy odtwarzaniu, zadecydowało o tym, jak brzmi. Jeśli z sygnałem postępujemy odpowiednio, to format CD powinien nam jeszcze spokojnie wystarczyć, zawrzeć w sobie całe bogactwo nagrań analogowych.

Czeka nas – jak widać – całkiem sporo ciekawych odkryć, jeśli chodzi o nagrania na CD i warto nie wyrzucać pochopnie odtwarzaczy, szczególnie co starszych modeli.

Sam ostatni tydzień spędziłem na słuchaniu przede wszystkim muzyki cyfrowej od początku do końca, czyli dwóch nowych płyt z Raster-Noton. Pierwsza nieoczekiwanie wysunęła się na czoło moich ulubionych elektronicznych płyt roku – to „Symeta” Olafa Bendera znanego bardziej jako Byetone. Album genialny brzmieniono, jak przystało na R-N – to dźwięk dopieszczony po niemiecku. Bo jego obecność, namacalność, pełność budzą skojarzenia z perfekcjonizmem Kraftwerku. Z drugiej strony – u Bendera mamy szumy w roli refrenów i brzęki w rolach partii solowych, poza oczywiście zimnymi rytmami techno i głębokimi syntezatorowymi basami. Wszystko według najlepszych wzorców wytwórni. Przy niewielkich modyfikacjach mogłaby to być płyta Alva Noto, a tak okazuje się, że to Bender wygrywa wewnętrzną konkurencję AD 2011.

Trochę gorzej z solowym albumem Roberta Lippoka „Redsuperstructure”, który ukazał się w tym samym czasie. Brzmienie nie jest tak potężne jak u kolegów-założycieli wytwórni, a pomysły w warstwie perkusji i efektów dźwiękowych – podobne. Gdy wchodzą przeszkadzajkowe, gęste przebiegi perkusyjne, skojarzenia z Pantha du Prince czy nawet ostatnim Anstamem działają na niekorzyść Lippoka. A poza tym autor zgubił gdzieś prostą melodyjność znaną z najlepszych czasów To Rococo Rot (może najbliżej jest w „Nycycle”. Słychać, że próbuje się tu – mniej lub bardziej skutecznie – wpisać w jakąś formułę, która nie do końca pasuje do jego wrażliwości. Nie jest to album zły, ale nie zostaje w głowie na długo.

Tutaj oczywiście ani kompresja szczególnie nie przeszkadza, ani wysoki poziom nie uwiera, muzyka ma olbrzymią skalę dynamiki, ale wszystkie wydarzenia dźwiękowe są tak precyzyjnie ułożone i tak proste w istocie, że o dalszym remasteringu nie ma mowy. No i albumów z R-N ZDECYDOWANIE powinno się moim zdaniem słuchać nie na winylu, ale właśnie na CD.

BYETONE „Symeta”
Raster-Noton 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Opal” – najważniejszy, najbardziej porywający i hipnotyzujący moment na płycie.

byetone – symeta (album preview) by experimedia

ROBERT LIPPOK „Redsuperstructure”
Raster-Noton 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„Whitesuperstructure”.

robert lippok – redsuperstructure (album preview) by experimedia