Pierwsze podsumowania

Przyszła poczta. Jak zwykle najbardziej pospieszył się „Uncut”, który zwyczajowo styczniowy numer z podsumowaniem roku drukuje w listopadzie, zamykają go więc zapewne na koniec października i tracą mnóstwo ciekawych premier, szczególnie z niszowych wydawnictw, które nie dostarczają na długo wcześniej promówek. W tym roku gazeta znalazła dodatkowo motyw wiążący cały rok – jest nim zwycięstwo muzyki brytyjskiej (przypomnę dla porządku, że „Uncut” to brytyjski magazyn słynący przede wszystkim z częstego pisania o Amerykanach – starych rockmanach, folkowcach, scenie alternatywnej itp.). I mam wrażenie, że całe zestawienie jest ciut naciągnięte pod tym kątem. Oto pierwsza dwudziestka płyt roku:

1. PJ HARVEY „Let England Shake” (Island)
2. GILLIAN WELCH „The Harrow & The Harvest” (Acony)
3. METRONOMY „The English Rivera” (Because)
4. WHITE DENIM „D” (Downtown)
5. JOSH T PEARSON „Last of the Country Gentlemen” (Mute)
6. THE HORRORS „Skying” (XL)
7. RADIOHEAD „The King of Limbs” (XL)
8. WILD BEASTS „Smother” (Domino)
9. BON IVER „Bon Iver” (4AD)
10. THE WAR ON DRUGS „Slave Ambient” (Secretly Canadian)
11. LAURA MARLING „A Creature I Don’t Know” (Virgin)
12. FLEET FOXES „Helplessness Blues” (Bella Union)
13. TOM WAITS „Bad As me” (Anti)
14. KURT VILE „Smoke RIng for My Halo” (Matador)
15. WILCO „The Whole Love” (DBPM)
16. JONATHAN WILSON „Gentle Spirit” (Bella Union)
17. FEIST „Metals” (Polydor)
18. TINARIWEN „Tassili” (V2)
19. DRIVE-BY TRUCKERS „Go-GO Boots” (PIAS)
20. RY COODER „Pull Up Some Dust and Sit Down” (Nonesuch)

Na dalszych miejscach – z ciekawych rzeczy – James Blake (21), Thurston Moore (23), Bill Callahan (25), Tim Hecker (30), Destroyer (31), Low (33), Tune-Yards (44), The Caretaker (47). No i jeszcze parę innych opisywanych przeze mnie na blogu. W reedycjach na miejscu pierwszym zgodnie z przewidywaniami „The Smile Sessions” THE BEACH BOYS, na trzecim „Complete” grupy THE SMITHS, a na drugim „An American Trilogy” MICKEYA NEWBURY’EGO. Film roku – „Szpieg”. Z grubsza czołówkę dało się przewidzieć, ale w ubiegłych latach miałem chyba większą zgodność z „Uncut”.

Dziwię się trochę nieobecności M83, którzy poprzednio miewali zarówno na łamach „Uncut”, jak i „Mojo”, bardzo dobrą prasę (no dobra, ostatnio „Uncut” trochę ironizował, pisząc, że aby docenić w pełni ich album trzeba chyba założyć okulary do 3D – ale to głos pojedynczego recenzenta). Ale może album „Hurry Up, We’re Dreaming” ukazał się zbyt późno, a może mieli do tej francuskiej grupy podobnie mało szczęścia co ja. Do mnie dotarła dopiero jakieś dwa tygodnie temu i zdążyła od tamtej pory posłużyć kilkakrotnie jako polepszacz nastroju, bo to wysokiej klasy muzyka pop obłędnie naładowana syntezatorowymi brzmieniami retro, z korzeniami już nie tylko w latach 80. (oczywiste wpływy New Order, wczesnego Talk Talk, zresztą całej sceny new romantic, do tego szczypta U2 i Simple Minds), ale i symfoniczno-rockowej muzyki lat 70. Co prowadzi do dość oczywistych skojarzeń z MGMT. Sporo pompy, wydaje się, że muzyków i instrumentów jest tyle, co w nazwie, ale Francuzom udało się jednak złożyć całość – mimo bardzo różnorodnych wpływów – o wiele bardziej spójną niż ostatni album tej ostatniej grupy. Gdyby nie chwilami zbyt gęste brzmienie w stylu TV On The Radio, byłoby wręcz rewelacyjnie. Mnie się podoba tak czy owak i chciałbym, żeby tak wyglądał dzisiejszy pop.

Wszyscy zwracają uwagę na piosenki i na to, że „Hurry Up…” to albo najlepsza, albo przynajmniej najbardziej chwytliwa płyta M83. Do tego drugiego z pewnością bym się przychylał. Zgodnie z przewidywaniami zespół rośnie i ujawnia przebojowy potencjał, trafił nawet na moment do czołówki listy „Billboardu”. Ale warto zwrócić uwagę na fantazyjną koncepcję płyty, dość bliskiej wizjom SF Wayne’a Coyne’a z The Flaming Lips. Świetny pomysł to zrobienie z „Hurry Up…” dwupłytowego albumu – chwila przerwy po czterdziestu minutach to rzecz obowiązkowa, prawie jak sławetne 15 minut po godzinie naładowanej akcją gry wideo. Warto też docenić Anthony’ego Gonzaleza, który śpiewa jak scyborgizowana wersja Bena Bridwella, wokalisty Band Of Horses, wysokim, ale bardzo mocnym głosem. I tu kłaniają się lata 80. – no i to również eliminuje wielu słuchaczy, bo nie każdy takie wokale lubi.

Wydaje się jednak, że mimo tych problemów po drodze sporo osób przy tej płycie zostanie. Koncert M83 w czasie zakończonego właśnie Ars Cameralis sprzedał się podobno najszybciej, wygląda więc na to, że w Polsce zespół otacza kult większy niż w Wielkiej Brytanii. Może ktoś był? Widział?

M83 „Hurry Up, We’re Dreaming”
Naïve/Mute 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
CD1 – „Midnight City”, „Wait”, „Soon, My Friend”, CD2 – „Year One, One UFO”
Midnight City by M83