Płyta bezpieczeństwa 2

Do kolejnego blogowego opóźnienia doprowadziło kilka faktów. Po pierwsze, od kataru głowa mi puchnie niczym wargi Lany Del Rey. Jestem zawalony robotą jak empiki płytami Rihanny i Marcina Wyrostka. Wreszcie tracę rezon niczym Kazik i w tej jesiennej gorączce coraz trudniej mi namierzyć ewidentną szmirę. A w głowie mi huczy jak na tłumnych (i pewnie udanych w związku z tym) Europejskich Targach Muzycznych w PKiN w ostatni weekend, gdzie panował totalny i jednostajny jazgot odbierający przyjemność z muzyki. Pora więc oddać tu już po raz drugi pole płycie, której słuchać można nawet w tak ekstremalnych warunkach zniechęcenia i zmęczenia – i jeszcze mieć z tego odrobinę przyjemności.

Przyjemność zwiastuje już nazwa zespołu, której związku z muzyką nigdy nie udało mi się jednak zrozumieć. Każde dziecko wie, że Steely Dan to sztuczny penis występujący – w kilku malowniczych wersjach – w powieści Williama Burroughsa „Nagi Lunch”. Ale mam nadzieję, że nie każde dziecko czytało odpowiedni ustęp, bo nie dość, że mogłyby z niego wynieść nieco wykrzywiony obraz seksu, to jeszcze zrazić się na zawsze do grupy Donalda Fagena i Waltera Beckera. A byłoby to bardziej bolesne niż wykwity narkomańskiej wyobraźni Burroughsa. A więc od przyjemności gładko przeszliśmy do bólu. Już wiem, dlaczego nikt się nie kwapił, by podrążyć temat mocniej i dowiedzieć się czegoś więcej o pochodzeniu nazwy – żeby nie psuć sobie obrazu muzyki jako takiej.

SD jest bowiem idealnym zespołem środka. Nie takiego środka, który rządzi na listach przebojów i go śpiewają na weselach. Ba, nawet nie takiego, który zamawiają empiki – albumów Steely Dan nie ma sensu tam szukać. Są dokładnie w środku ciężkości pomiędzy jazzem, rockiem, soulem i bluesem. W dodatku albumy typu „Greatest Hits” w ich wypadku mają olbrzymi sens. Wybór płyty staje się nieistotny, bo bez względu na okres działalności SD zatapiamy się w idealnie harmonijnym dźwięku (a jeśli ktoś ma wszystkie studyjne albumy, to ten i tak warto mieć ze względu na utwór „Here at the Western World”!).

Wyrafinowanie – może to łączy Steely Dan z Burroughsem, choć on z pewnością trochę inaczej rozumiał to słowo. Jedyny tekst, który rzuca trochę światła na całą sprawę (skoro już do niej wracam), to późny wywiad dla dziennika „The Independent” z roku 2003:

Apart from the striking appendage did Burroughs’ writing particularly inspire them?
Fagen „He brought something new into literature but most of his work is unreadable.
„The way he influenced us was through his use of science fiction and the erotic, though his flavour of the erotic was not the same as ours.”
Walter: „And the use of addiction as a metaphor for existence was very interesting. He wasn’t just a Bohemian joker; he had points to make.”

I tu nagle czuję się bliższy Fagenowi i Beckerowi także na planie ludzkim. Chociaż zawsze miałem tendencję do patrzenia na nich jako owładnięte perfekcjonizmem cyborgi. Zawsze pamiętałem ich też jako ulubioną grupę krytyków, którą dziennikarze muzyczni wymieniali regularnie w rubryce „muzyka, której słucham dla przyjemności”. Dlatego z perspektywy czasu dziwnie się czyta jeden z wczesnych materiałów o zespole opublikowanych w „NME” – tekst na bazie rozmowy Wayne’a Robbinsa, w którym Fagen zarzuca krytykom brak zainteresowania ich zespołem:

„We always felt we would be a hit with the critics, if not with the public,” muses Walter Becker, who with Donald Fagen makes up the, songwriting nucleus of the Dan. „But rock ‚n’ roll reviewers adapt to the times, and if the times happen to be unsophisticated, that’s what happens.”

Trochę się te słowa zestarzały, a w sieci dziś bez trudu znajdziecie peany na temat poszczególnych płyt i utworów duetu Fagen-Brecker. Poszczególne elementy ich stylu producenckiego – bardzo suche i bliskie nagrywanie niektórych elementów zestawu perkusyjnego, w ogóle kapitalnie ciepłe brzmienie sekcji, chórki, których chyba nie da się nagrać lepiej. W ogóle jest to ten rodzaj muzyki, przy którym – podobnie jak patrząc i słuchając sprzętu audio z lat 70. – myślę sobie czasem, że ktoś nas przez lata oszukiwał postępem w muzyce i zapisywaniem dźwięku, przecież lepiej już nie można. To również ten rodzaj muzyki pop, przy którym nośnik, sprzęt i otoczenie mają znaczenie. Dzięki tej jakości patenty, które wydawały mi się najbardziej wyświechtane, u Steely Dan nagle sprawiają przyjemność. Opakowanie oszukuje. Przy słuchaniu Steely Dan oszukuje nawet własny gust. Czuję się w obliczu tego zespołu, jakby mi ktoś – ale już zupełnie przenośnie – zafundował to, co ci bohaterowie od Burroughsa.

STEELY DAN „Greatest Hits”
ABC 1978
9/10
Trzeba posłuchać:
(i uwaga, bo lista będzie długa) „Do It Again”, „My Old School”, „Bodhisattva”, „Rikki Don’t Lose That Number”, „Here at the Western World”, „Doctor Wu”.