Portishead po latach

„Tylko uważaj na tunezyjskich emigrantów” – ostrzegali mnie, kiedy mówiłem, że jadę na Maltę. Tymczasem ja jadę na tę Maltę, z której mogę co najwyżej przywieźć przybyszów z Bristolu. Słowem: kiedy czytacie te słowa, siedzę pewnie w pociągu do Poznania, gdzie dziś występują Fleet Foxes (czy ktoś przegapił mini-wywiad?) i Portishead. I zapewne czytam sobie teksty z Rocksbackages, który to zacny serwis postanowił przypomnieć, co dziennikarze muzyczni na początku lat 90. mieli do powiedzenia o trip-hopie.

Uwielbiam takie opowieści z czasów, kiedy dzisiejsi wielcy czuli się dużo mniejsi. Oto Jim Arundel z „Melody Makera” robi wywiad z Massive Attack w komplecie, jeszcze z Trickym w składzie – tuż po płycie „Blue Lines” (w kwietniu minęło 20 lat!) – i rozmawiają o tym, jak to grupa nie trafiła na składankę wydaną po nagrodach BRITS, chociaż była do nich nominowana. „Jesteśmy dla nich zbyt anonimowi” – narzeka 3D. W recenzji pierwszej płyty Tricky’ego (1995) Jon Savage widzi wielkie ambicje i opowieść o tym, jak to jest być outsiderem w Wielkiej Brytanii. Ale najciekawszy w kontekście dzisiejszego koncertu jest oczywiście wywiad z Portishead przeprowadzony przez Bena Thompsona jesienią 1994 roku. Thompson spotyka zespół na trasie koncertowej, konfrontując zapowiedzi („To nie jest zespół stworzony do koncertów” – Geoff Barrow) z rzeczywistością. Pierwsze występy na żywo okazały się udane, dzięki doskonałemu rzemiosłu Beth Gibbons i Adriana Utleya (z przeszłością jazzowego gitarzysty), ale też oddawaniu płytowej atmosfery przez Barrowa, skreczującego na żywo. Okazuje się, że ówczesne występy YouTube już zna, zatem krótki przerywnik:

Widziałem dotąd na żywo tylko Beth (z Rustin Manem, dawno temu) i tu wątpliwości nie mam. Jednej rzeczy się tylko w związku z Portishead obawiam – odejścia od tej wczesnej formuły przez Barrowa. Pamiętam, jak się zmieniały koncerty didżejów, którzy z chęcią rezygnują z ekwilibrystycznego machania płytami na rzecz rozbudowanych show sterowanych z komputera. Czy ten nie zatraci zwolnień i przyspieszeń, niezwykłej gry tempem, jaką miały studyjne utwory? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie – zapraszam do komentowania. Ja i tak będę miał niespodziankę, bo te komentarze przeczytam już post factum.

Tych, których nie zanudziłem powrotem do przeszłości, mogę wynagrodzić łatwą i miłą, choć może nie najbardziej wybredną płytą na dziś. Bo chyba nie pisałem jeszcze o nowym albumie Bookera T. Jonesa? To podobne śmiałe wejście w świat współczesnych standardów co po płycie „Potato Hole” (2009), gdzie mieliśmy numery Outkastu i Toma Waitsa. Ten nowy ukazał się w maju, zatytułowany jest „The Road From Memphis” i pewnie wszyscy już wiedzą, że weteran bluesowych organów zaprosił tym razem do współpracy Questlove’a z The Roots. Stąd hiphopowa perkusja, a może i dobór coverów: przyspieszone „Everything Is Everything” z repertuaru Lauryn Hill i wybijający się na realny standard „Crazy” duetu Gnarls Barkley.

Co was do tej płyty powinno przyciągnąć? Przede wszystkim „Representing Memphis” z Sharone Jones i Mattem Berningerem (The National) w jednym utworze. Pewnie jeszcze osoba Lou Reeda, który dał się namówić do epizodu w zamykającym płytę utworze „The Bronx”. No i Gabriel Roth ze słynnej wytwórni Daptone za konsoletą – gwarancja dobrego, analogowego brzmienia. Można się nim rozkoszować, choć oczywiście równie dobrze można by było ściągnąć jakiegoś soulowo-bluesowego klasyka z półki i mieć podobne wrażenia. Posłuchać warto z całą pewnością, ba, jakaś Grammy może się temu albumowi przytrafić w przyszłym roku, ale czy przyszłe odpowiedniki Massive Attack i Portishead będą z tych nowych bluesów wycinać klasyczne sample? Wątpię.

BOOKER T. JONES „The Road from Memphis”
Anti- 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„Representing Memphis”.

Booker T. Jones – Everything Is Everything by antirecords