Zdeprywowany

Ta niepozorna muzyka prawie zniszczyła poprzedni wpis. Poprawiany kilkanaście razy, ciągle osuwał się w bełkot z pogranicza jawy i snu, bo pisząc go, słuchałem nowej płyty Panda Bear i odpływałem myślami zupełnie gdzie indziej. Oczywiście, równie dobrze zawinić mogła deprywacja snu związana z posiadaniem młodego potomstwa. Ale łatwo mi uwierzyć w wersję, że to jednak Noah Lennox to sprawił – i te jego harmonijne śpiewy z kabiny pogłosowej gdzieś pośrodku oceanu, z dźwiękami wody dookoła.

Na nowej płycie zatytułowanej „Tomboy” pokazuje niby z grubsza to samo, ale chociaż dźwiękówi tematów wodnych nie brakuje („Surfer’s Hymn”), to jak dla mnie jest to przede wszystkim płyta, na której Lennox stąpa mocniej po twardym gruncie. Może to wrażenie wywołały krótsze, bardziej zwarte i mocniej osadzone rytmicznie formy. Jeśli ktoś śledził single, które poprzedzały wydanie tego albumu, przy odrobinie wyobraźni jest w stanie przewidzieć, w co ułożą się na dużej płycie poszczególne utwory, zbierane wcześniej niczym rozrzucone puzzle. Choć jest zawsze różnica między puzzlami, nawet złożonymi, a całym obrazkiem – nie ma tych pokręconych szwów między jedną częścią a drugą. A na płycie utwory układają się w całość, tworząc coś więcej niż sumę wszystkich fragmentów. Znakomity „Drone” brzmi tu jeszcze lepiej po serii kapitalnych melodyjnych, ale przy tym nieco bardziej szablonowych nagrań. Delikatne i urokliwe „Scheherazade” ma swoje idealne miejsce w tym ciągu utworów, a na singlu nie bardzo je sobie wyobrażam.

I znów – tak jak z tą deprywacją snu – może to efekt słuchania pana Misia w pierwsze wiosenne dni, ale mam wrażenie, że muzyka na „Tomboy” jest cieplejsza niż ta na „Person Pitch”. Nie ma tego dominującego klimatu szantowego, który tam trochę mi przeszkadzał. Na „Person Pitch” przytłaczały mnie w pewnym momencie te zwielokrotnione wokale z kilometrową pustką z tyłu, a tutaj całe tło jest mocniej sklejone z partiami głosu, stanowić będzie dla jednych miazgę dźwiękową (z takimi opiniami można się już spotkać), dla innych – właśnie ideał ściany dźwięku. O ile „PP” była naznaczona niezwykle mocno piętnem Briana Wilsona i The Beach Boys, to „TB” traktuje te interpretacje swobodniej. Dla niektórych będzie wygładzoną wersją wizji Lennoxa – pamiętamy te surowe perkusyjne pętle w tle „PP”, tutaj czegoś takiego nie ma. Dla mnie jednak jest „TB” wizją bardziej przekonującą, zapraszającą do częstego słuchania. Bardziej – jeśli się wsłuchać – urozmaiconą. Ba, śpiewaną również z większą pewnością.

I znów (raz jeszcze) – może to efekt mojej sympatii do Spacemen 3 i osoby Sonic Booma, ale jego produkcja wydaje mi się genialnie wykonaną robotą. W porównaniu z nią brzmienie „PP” to był szkic. Oczywiście, utworu „Bros” nie przebija żaden na nowej płycie, ale za to tutaj każdy element jest dopracowany. Wszelkie dodatki i efekty pełnią rolę w odrywaniu od rzeczywistości, „Tomboy” jest psychodeliczny do szpiku kości. Modelowe pod tym względem utwory to „Friendship Bracelet”, ale też „Afterburner”, w którym z zaskakującej na tej płycie stylizacji na syntezatorowe lata 80. (Duran Duran?) udaje się wykrzesać transowy, psychodeliczny motyw. Podejrzewam, że przebieg fal mózgowych u kogoś, kto słucha nowego albumu Lennoxa, będzie przypominał stan, jaki pojawia się u człowieka poddanego deprywacji sensorycznej albo fazę tuż przed zapadnięciem w sen. Sam sen może później dotyczyć kolejnej płyty Lennoxa, która połączy w sobie wszystkie najlepsze cechy obu ostatnich.

PANDA BEAR „Tomboy”
Paw Tracks 2011
9/10
Trzeba posłuchać:
„Surfers Hymn”, „Last Night at the Jetty”, „Drone”, „Friendship Bracelet”, „Afterburner”. Ślicznie wydana rzecz, podobnie jak poprzedzające ją single.

Panda Bear – Last Night At The Jetty by bigasslens