Nie prowdy sukoj, Eno kolegów*

Nie dalej jak przedwczoraj słyszałem Briana Eno w pełnej, choć widmowej krasie. Na seansie „Social Network” Davida Finchera, filmu, do którego naprawdę dobry soundtrack napisał Trent Reznor. Fortepianowy motyw „It Catches Up With You” wchodzący na napisach początkowych, tuż po tej błyskotliwie rozegranej rozmowie otwierającej film, to jest jeden wielki hołd dla „Music For Airports” (reszta muzyki Reznora sięga do klimatów Eno już tylko momentami).

Każda płyta Eno to bardzo ważna premiera z co najmniej kilku powodów. Jest to bowiem człowiek, który:
– Nagrał idealną płytę rockową – „Here Come the Warm Jets” – na samym początku solowej kariery.
– Wymyślił od strony koncepcji i zrealizował na kilka różnych sposobów jedną z najważniejszych dziś muzycznych estetyk – ambient.
– Jako producent pracował nad jednym z najambitniejszych cykli piosenek w muzyce pop – z Davidem Bowiem w latach 70.
– W duecie z Davidem Byrne’em zrealizował wizjonerską, samplową, kolażową i multikulturową płytę „My Life in the Bush of Ghosts”, która mimo 30 lat jest wciąż świeża i aktualna.
– Był współautorem brzmienia jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych ostatnich 30 lat, grupy U2 (od „The Unforgettable Fire”, ich brzmieniowego punktu zwrotnego).
Mało?

Nawet porażki Briana Eno – mało przekonujący powrót do współpracy z Byrne’em czy płyta „Another Day On Earth” z próbą połączenia estetyki jego płyt piosenkowych i instrumentalnych – byłyby pewnie sukcesami dla innych artystów. Dlatego tak trudno oceniać jego od dawna zapowiadaną płytę dla wytwórni Warp, której podopieczni powinni funta od każdej sprzedanej płyty oddawać Eno jako ich świętemu patronowi.

W dodatku „Small Craft on a Milk Sea” to nie płyta solowa Eno, tylko właściwie dzieło wspólne tria muzyków. Trudno mi wprawdzie określić, ile wniósł tu Leo Abrahams, który pojawił się już na płycie „Everything That Happens Will Happen Today” Eno i Byrne’a i na ostatniej solówce autora „Apollo”, ale młody zdolny Jon Hopkins, też ściągnięty przez Eno do współpracy już jakiś czas temu, wniósł tu sporo. To jemu zawdzięczamy z pewnością to, że po trzech klimatycznych, ale wycofanych nagraniach, w czwórce i piątce pojawia się znana z Warpa połamana rytmika, a w utworze numer siedem (w międzyczasie jest szóstka, chyba najlepszy moment płyty – z rockowym wejściem w finale) zbliża się nawet do harmonii Aphex Twina albo duetu Autechre z jego delikatniejszych momentów.

Jeśli Abrahams (którego Eno odkrył w sklepie na Notting Hill – tu szczegóły) odpowiedzialny jest za gitary – co wydaje mi się najbardziej prawdopodobne, bo na poprzednich płytach grywał u Eno na tym instrumencie – to pewnie jest współautorem najbardziej banalnego i cienkiego momentu tej płyty, czyli numeru dziewiątego, opartego właśnie na partiach gitar, które ewidentnie powinien zagrać jakiś mniej szablonowy improwizator. Na szczęście złe wrażenie zacierają dość szybko powracające pod koniec albumu klimaty ambientowe. Kosmiczny utwór numer 12 oraz przywodząca na myśl „Music For Films” trzynastka. W czternastce robi się Pink Floyd, znów za sprawą Abrahamsa. Piętnastka zamyka album w miarę zgrabnie. Jest w niej nastrój tajemnicy, którego momentami brakowało mi wcześniej. W nowej muzyce Eno nie ma już tej klarowności i elegancji, nie ma tej siły odkrycia, co kiedyś, ale są koledzy i mimo wszystko to właśnie duch współpracy przyjemnie ją tu kilkakrotnie odświeża.

BRIAN ENO with JON HOPKINS & LEO ABRAHAMS „Small Craft on a Milk Sea”
Warp 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Horse”, „2 Forms of Anger”, „Complex Heaven”, „Calcium Needles”, „Emerald and Stone”.

Więcej fragmentów płyty tutaj.
Płyta wychodzi jutro.

* Cytat z Tischnera.