Znów coś wraca w muzyce

Żeby tak jeszcze raz nawiązać do skojarzeń mrocznych i westernowych – hitem tygodnia na świecie jest supergrupa Black Country Communion, która za chwilę – jak się domyślam – zdominuje playlistę wielu trójkowych audycji i będzie chętnie kupowana w Polsce. Łatwo to wyprorokować, gdy tylko spojrzy się na listę obecności: Glenn Hughes z Black Sabbath i Deep Purple, Jason Bonham – syn perkusisty Led Zeppelin, Derek Sherinian – keyboardzista od Alice’a Coopera, a wreszcie Joe Bonamassa, świetny gitarzysta bluesowy. Założony ledwie parę miesięcy temu zespół na swojej debiutanckiej płycie igra z kliszami ciężkiego rocka sprzed lat: riffy i świdrujące sola gitarowe na tle ściany organów, niewzruszone ósemki basisty, przesadna ilość bębnów przejściowych w zestawie Bonhama, wreszcie wokalista uderzający w możliwie wysokie rejestry. Ciekawe zjawisko, ale ciekawsze jest jak zwykle to, w jaki sposób starym hardrockowcom oddają hołd muzycy ze sceny alternatywnej.

Oczywiście te hardrockowe flashbacki to nic nowego (grunge był jednym wielkim), w dodatku BCC to nie nowina wobec częstych pożyczek z muzyki lat 70. u takiego na przykład Jacka White’a. Poza tym hard rock miał też swoje psychodeliczne, albo romantyczne oblicze, poza Black Sabbath było przecież Blue Cheer, wizjonerska Vanilla Fudge, a wreszcie i niesłusznie zapomniany Indian Summer. Ja tę bardziej wyrafinowaną i mniej „kwadratową” stylistykę hr cenię zresztą najbardziej. Dlatego od BCC wolę grupę Black Mountain. To już bardziej okolice prog-rocka i psychodelii w niezłym wydaniu. No i Tame Impala, którzy – jeśli chodzi o styl, brzmienie – są na pewno sporym odkryciem, co sugerował mi vlad.palovy w komentarzu pod notką o Big Boiu. Ostatecznie fizyczny nośnik z ładną okładką wpisującą się na swój sposób w muzykę wspominkową spod znaku chill-haunt-itd. przyszedł ledwie dzień po rzeczonym wpisie.

Tej płyty trzeba posłuchać, żeby zdać sobie sprawę, że generacja wychowana na shoegazingu i psychodelii lat 90., grunge’u, nowej scenie alternatywnej, po prostu nie jest w stanie pójść w hardrockową sztampę. Ciepłe przestery gitarowe na tym albumie to nie jedna barwa, ale sto: fuzzy, phasery, flangery, tremola nagrane z lekką przesadą, nic dosłownie. W sąsiedztwie drugi wielki walor australijskiego zespołu – piękne psychodeliczne partie wokalne, chwilami beatlesowskie w charakterze, z podziałem na głosy, znów z lekką przesadą w obróbce, roztapiają się aż w pogłosach i echach. Wszystko znów bardzo miękko nagrane, co kupuję, mimo że dźwięk traci na selektywności (trochę tu słychać momentami MGMT z produkcją Friedmanna, trochę brzmienie The Black Keys). Zresztą to wizja jednego człowieka, bo 90 proc. partii instrumentalnych, wokali, produkcja i kompozycje to dzieło Kevina Parkera. Mam jednocześnie sporo zastrzeżeń właśnie do samych kompozycji, momentami snujących się bez celu. Gdyby nie one ocena, końcowa (wahałem się długo między 7 a 8-ką) byłaby znacznie wyższa. Chrzanić ocenę w tym wypadku, to debiutanci, których warto obserwować. Poza tym siódemka zdecydowanie potrzebuje takiego wzmocnienia. Update: O, w końcu postawiłem ósemkę. Niech będzie.

TAME IMPALA „Innerspeaker”
Modular Recordings 2010
8/10
Trzeba posłuchać:
„Desire Be Desire Go”, „Alter Ego”, „Lucidity”, „The Bold Arrow of Time”, leciutki singiel „Solitude Is Bliss” poniżej.