Negrofilia

Jedną z najbardziej fascynujących cech współczesnego hipsterstwa – jeśli jego cechy w ogóle da się zebrać i wyszczególnić – jest specyficzna negrofilia. Pojęcie starsze nawet niż samo hipsterstwo, trochę zapomniane, ale o wiele łatwiejsze do precyzyjnego zdefiniowania – nie zmieniało się też aż tak przez lata. Oznacza doprowadzone do rozmiarów niezdrowego kultu uwielbienie dla kultury Czarnych. Dziś spora część publiczności college’owej, a w Polsce fanów modnych alternatywnych gatunków, regularnie oddaje hołd wybranym gwiazdom czarnej muzyki, nie zagłębiając się przy tym w twórczość całej reszty. Sam nie jestem bez winy – łatwiej mi się zachłystywać Janelle Monae (koncert w Polsce już na początku października) czy The Roots niż takim na przykład K’Naanem. Więcej punktów zaczepienia. Ale nie jestem jedyny – na chorobę umiarkowanej negrofilii choruje cała muzyczna prasa. Zgodność zawsze jest podejrzana, a nic nie wywołuje takiej zgodności jak w miarę udana nowa płyta któregoś z co bardziej otwartych na dialog międzygatunkowy gigantów hip-hopu. Przykład? Big Boi – bohater idealny, dzięki skojarzeniom z od dawna przebijającym się poza hiphopowe getto OutKastem.

Potwierdzeniem narastania tego zjawiska jest dla mnie fakt, że dzisiejsze (właściwie chyba debiut autorski?) wydawnictwo Big Boia, który muzycznie żadnej rewolucji na nowej płycie nie przedstawił, Pitchfork uhonorował oceną o 1,2 pkt wyższą niż „Speakerboxxx/The Love Below” OutKastu, album, który granice gatunku ostatecznie rozsadził. Ja za sama ksywkę jednego z gości – Vonnegutt – gotów byłbym dać Big Boiowi fory. A po świetnych recenzjach zdecydowałem się wydać na niego 36,99 w EMPiK-u, choć za granicą mniej kosztuje niepolska wersja – tylko po to, by zakosztować pokoleniowego przeżycia obcowania z tym albumem.

Jak zwykle w takich sytuacjach trudno zaspokoić wyostrzony apetyt. Tym bardziej, że Big Boi nagrał to przede wszystkim pracowicie i porządnie wyprodukowany album. Jego największą zaleta jest to, że skomponowany został z konsekwencją i pieczołowitością na wiele planów. Pierwszym jest poddźwiękowo buczący syntetyczny bas i stopa podkręcona tak, że zalecam zdejmowanie filtru loudness zamiast jego nakładania, bo na co porządniejszych systemach odsłuchowych zwyczajnie niskie rejestry przesłonią całą resztę. Głębiej mamy zawsze wielogłosowy plan wokalny, a pod nim każdorazowo – to nawet ociera się o schemat – powtarzane w nieskończoność krótkie i melodyjne arpeggio syntezatora lub motyw pianina elektrycznego, względnie partię stłumionej gitary elektrycznej. Nie ma przesadnie dużo sampli ani nadmiaru autotune’a, co się chwali. Są za to nakładające się na siebie melodie z poszczególnych planów, a BB prezentuje flow na tyle szybki, żeby robić wrażenie. Jeśli ktoś szuka bujającego hh, to w tym miejscu może skończyć lekturę, bo właśnie dobujał się do puenty.

To, co mi przeszkadza w tym albumie, to właśnie jego poprawność i schemat całej początkowej sekwencji utworów – od „Daddy Fat Sax” po „General Patton” z kuriozalnym samplem operowym z Verdiego. No i koszmarne zakłócenie balansu tonalnego – jak by powiedzieli audiofile – sprawia, że jak nie baunsujesz (a w moim wieku baunsuje się z rzadka), to słuchanie tego w całości trochę męczy. Album zaczyna się dla mnie na „Tangerine” i wynoszę z tego, że w głębi duszy tęsknię za szaleństwem i rozmaitością, które w OutKaście gwarantował Dre. Ale jeśli oczekujecie, że teraz przekłuję napęczniały balon, jakim jest sława tego albumu, to muszę Was zawieść. Zły to on nie jest, a wszystkie różnice w odbiorze pozostaną kosmetyczne. Mogę co najwyżej napisać, że w tym roku lepsza była Janelle Monae (nagrywana nie bez pomocy Big Boia) i The Roots. Ale wcale nie żałuję, że tę płytę kupiłem, w końcu sam już dawno padłem ofiarą negrofilii.

BIG BOI „Sir Lucious Left Foot… The Son of Chico Dusty”
Def Jam 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Tangerine”, „Hustle Blood”, „Be Still”, „Shine Blockas”.