Czy bloguję z nienawiści?

Podczas jednej z dyskusji na niezwykle energetycznym i ciekawym Kongresie Kultury, które jeszcze będę dokładniej relacjonował, pojawiła się (na panelu Media wobec kultury) taka oto myśl towarzysząca starciu dziennikarstwa 1.0 z dziennikarstwem 2.0. Gdzie 1.0 oznaczało pisanie parokolumnowych recenzji teatralnych lub literackich, po których inne tytuły drukują polemiki. A 2.0 oznaczało gąszcz dyskusji rozsianych po fejsbukach i blogosferę rozsmarowaną wzdłuż i wszerz, jak tylko rozległe są internety. Myśl najpierw zamajaczyła w konfrontacyjnym opisie kongresowego spotkania, a później zmaterializowała się w wypowiedzianej przez prowadzącego słowach: Mam wrażenie, że oni blogują z nienawiści.

Owszem, temperatura blogowych notek o kulturze bywa wyższa, ich charakter – bardziej zdawkowy, a ich autorzy niekoniecznie są od razu profesorami uniwersytetu. Czasem próbują na notkach zarobić. Ale dawno nie słyszałem czegoś równie niesprawiedliwego jak to, dotyczące setek, ba, tysięcy autorów, którzy (nie mam tu na myśli tylko siebie) regularnie poszerzają rozmowę o kulturze o nowe, często w ogóle niepodejmowane wątki. W dodatku w czasach, gdy notka blogowa miewa często większy zasięg niż tekst w gazecie, a już na pewno (poprzez możliwość łatwego linkowania) łatwiej jej wywołać dyskusję. Choć oczywiście charakter tych dyskusji jest już nieco inny.

Zasugerowałem wypowiadającemu te słowa byłemu krytykowi, który z pracy dla gazet i agencji reklamowych przeszedł do działania w sferze artystycznej, że problem może dotyczyć swego rodzaju zaburzonej perspektywy. Bo jego dziedzinę, teatr, ominął huragan zmian. Przez ostatnich kilkanaście lat nie przybyło sto nowych teatrów, nie pojawiło się stu nowych wielkich reżyserów, ani nawet stu krytyków, którzy potrafiliby twórczość tych reżyserów opowiedzieć. Co i rusz dochodzą mnie słuchy o ciekawych amatorskich lub półamatorskich inicjatywach w tej dziedzinie, ale ze względu na fizyczność oferowanego doświadczenia teatr pozostał rejonem, w którym ważniejszy jest problem jakości niż ilości. Czy to źle? Niekoniecznie. Są takie dni, gdy dużo bym dał za to, żeby muzyka nigdy nie weszła w czasy nadmiaru.

Siedziałbym wtedy i analizował teksty na nowej płycie Leonarda Cohena, pichcąc swoją recenzję jego trzeciego – od czasu powrotu z emerytury – albumu pożegnalnej serii. Byłoby o czym pisać, tworzyć narrację, szpalty uciekałyby spod kół, wierszówka rosła, fejm się zgadzał, salon dyskutował, a na koniec stowarzyszenie dziennikarskie pogłaskało po głowie. Ale to jest inna gra. W jednym październikowym tygodniu (jest to – proszę zapamiętać – najgorszy czas na wydawanie muzyki) ukazuje się znaczących płyt 30 czy 40. A jeszcze część wydawnictw trzeba przesłuchać tylko po to, by je uznać za drugorzędne i niewarte wzmianki. Jednego październikowego dnia przychodzi siedem streamów, pięć nowych singli na YouTubie i stosik nowych nośników CD, półamatorskie zespoły pytają mailem, czy można przesłać materiał do oceny (odpowiedź „Nie, nie można” trudno mi sobie jednak wyobrazić). Amazon przysyła zamówioną paczkę kolejnych kilku. Agent PR zespołu X dzwoni i pyta, czy POLITYKA napisze o jego nowej płycie, więc przerywam słuchanie zespołu Y, żeby posłuchać X (bo inaczej nie będę w stanie odpowiedzieć na pytanie), gdy wtem menedżer zespołu Y przysyła pytanie na Facebooku, czy album już przesłuchany i co sądzę. A tu korci przesyłka z Amazona, bo zawiera płyty naprawdę istotne i kupione (co istotne) za realne pieniądze. Korci też płyta wokalistki A, bo taka słaba, że się recenzja sama pisze – a słupki czytelnictwa w takiej sytuacji błyskawicznie rosną. Jeśli kolega z teatru myśli, że tekst o charakterze nieskrajnym wywoła w tych czasach jakąś polemikę, to się myli – reakcję wywołuje tylko wyostrzenie sprawy. Stwierdzenie, że krytyka sztuki w prasie lewicowej się skończyła, albo blogerzy karmią się nienawiścią. Ja to wiem i wie to on.

Na takie wizje kultury nadmiaru moi starsi koledzy odpowiadają czasem, że przecież wystarczy się skoncentrować na tym, co najważniejsze. Ale rzecz w tym, że w całej tej różnorodności, tej polifonii – jak ją ładnie i mile memu sercu opisał ten sam Kongres – mamy wiele głosów równouprawnionych. Starszych i młodszych, bardziej i mniej znanych, krajowych i zagranicznych. I można próbować wyjąć jeden, co do którego sądzimy – kierując się nazwiskiem – że oto mamy głos z samego środka tej wielkiej dyskusji. Bo co by stało, gdyby muzycznym głosem naszej najważniejszej krajowej dyskusji ostatnich tygodni – feministycznej opowieści o stosunku do własnego ciała – okazała się 36-letnia Norweżka wykształcona w Australii, o trudnym do wymówienia (nawet dla Polaków) nazwisku? A słuchanie nowej płyty Jenny Hval potwierdza, że obok tego ledwie zarysowanego krajowego nadmiaru mamy jeszcze nadmiar zagraniczny. Nadmiar, który pracuje, buzuje, układa historie, przygotowuje ambitne płyty-opowieści. W tym wypadku – snuje nawiązania do reżyserki/pisarki Chris Kraus, feministki i ulubienicy Leny Dunham, opowiadając historię konceptualnego romansu (singlowy, znakomity i zupełnie niereprezentatywny utwór wklejony poniżej), snuje teorie polityczne związane z płciowością, opisuje własne doświadczenia z menstruacją i tworzy swoiste menstrale, jak je opisuje krytyczka Pitchforka, czyli menstruacyjne dzieła sztuki, jak w wypadku zespołu Perfect Pussy.

Hval bardzo się oddaliła od piosenkowych początków, kiedy miałem okazję ją widzieć na nad wyraz zwyczajnym koncercie. Niby pisze wciąż utwory dość ciepłe, w większości pozbawione radykalizmów, ale sposób, w jaki pracuje nad partiami wokalnymi, wykorzystując własny oddech, szepty, jęki i płacz, samplując dźwięki otoczenia, przypomina, że Lasse Marhaug jako współpracownik (już na kolejnej płycie Hval) coś tu może jednak miał do roboty. W The Plague przy opętańczej partii wokalnej, która brzmi jak wyjęta z albumu Mai Ratkje mógł nawet zrobić więcej. No i jeszcze fakt, że mamy jednak do czynienia w sumie z muzyką elektroniczną, jakoś tę jego obecność uzasadnia. Bywa, że Hval w bardzo otwarty sposób odnosi się do Björk. Ale więcej uroku niosą fragmenty, w których Hval bawi się pogłosami, jak w Period Piece, gdzie brzmi przez niczym Arthur Russell w spódnicy – inaczej nie potrafię tego opisać. My w muzyce nie działamy na bazie opisów narracji, tylko porównań. Szukamy nie obrazu, tylko pewnej harmonii środków, a nie jakiegoś obrazu czy dialogu. Blood Bitch jest jednak na tyle różnorodną płytą, że tym porównywaniem można się bawić długo. Długo się z nią również trzeba oswajać, co jest znacznie gorszą informacją dla przypadkowego słuchacza. Ale warto – bo w repertuarze Hval nie było dotąd tak dopracowanej płyty. Te dotychczasowe, obok pewnego zachwytu, zawsze niosły odrobinę irytacji.

Tylko tyle. W wyimaginowanej porządnej prasie napisaliby oczywiście więcej, szli dalej, interpretowali głębiej. Tylko że tam nikt nie napisałby o Hval, a potem nikt by tam o niej nie przeczytał. Wiem to, bo na co dzień pracuję w całkiem porządnej prasie papierowej. Sieć, a jeszcze precyzyjniej – blogosfera – stanowi taką prywatną, chałupniczą sferę, w której na takie zakrzywienia hierarchii i szaleństwa jest miejsce. Przypominam sobie powstałą z podobnych pytań Mamonę (Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy itd.) Grzegorza Ciechowskiego. A ponieważ dla pieniędzy nie bloguję, to dziś bloguję z nienawiści. Nienawiść jest walutą, którą macham w tytule notki tylko i wyłącznie dla potrzeb przedstawienia Jenny Hval nieco szerszej niż zwykle publiczności. Bo skrycie – nie mówcie o tym nikomu – ciągle jeszcze bloguję z miłości.


JENNY HVAL Blood Bitch
, Sacred Bones 2016, 8/10