Zespół, który roztopił się w mocy

Zanim napiszę parę słów o płycie Swans, ostatniej w tej inkarnacji grupy (a wiem, że czekało na nią wielu czytelników Polifonii), informacja – krótka i ponura. Wczoraj zamordowano Amjada Sabriego, mistrza qawwali z Pakistanu. Całkiem niedawno pisałem o tym, że jest to kraj terroru wymierzonego przeciw muzyce. Zamachowcy podjechali do samochodu, którym Sabri jechał ulicami Karaczi, i otworzyli ogień. Powód? Gatunek wykonywanej przez niego muzyki należał do nurtów sufickich, tępionych przez wahabickich fundamentalistów. Więcej na ten temat tutaj, na polską prasę raczej bym nie liczył, skoro artysta pochodzi z obszaru nieanglosaskiego. Sabri grał w Polsce, miał kontakty z tutejszymi muzykami (środowisko Kapeli Ze Wsi Warszawa), polski koncert ze Studia im. Lutosławskiego wydany został na płycie. I fragmenty koncertu Sabriego przypomnimy dziś w Letniej Nocy w radiowej Dwójce. Całość w Letniej Nocy we wtorek.
Przejście od natchnionej muzyki sufickiej do płyty Swans The Glowing Man nie musi być wcale dużym zgrzytem. Otóż Michael Gira udzielił Jakubowi Knerze wywiadu dla POLITYKI, w którym mówi o potrzebie dążenia do transcendencji w sztuce. I nowy album – zapowiadany jako ostatni w tej inkarnacji zespołu – brzmi tak, jak gdyby po kilku latach walki ze sobą lider i cała kompania doszli do punktu idealnej równowagi. Warto użyć od razu trzech przymiotników, które zbyt rzadko padają w stosunku do ostatnich albumów Swans: to płyta piękna, wyrafinowana i delikatna.

Spotkania z płytami Swans w ostatnich latach – mam tu na myśli trylogię albumów liczoną od The Seer, bo poprzedni był tylko rozgrzewką – należała do najlepszych doświadczeń z muzyką i najbardziej wdzięczną okazję do jej opisywania, jakie miałem na tym blogu. Na The Seer, podobnie jak duża część recenzentów, spoglądałem przede wszystkim przez pryzmat dobrze zorganizowanej brutalnej energii. Są momenty, gdy w jednym nagraniu Swans truchtem zaliczają poszczególne bazy swojej wcześniejszej działalności – z minimalistycznym nowofalowym łomotem, folkiem, pierwotną krzykliwością No Wave – zacytuję swój ówczesny tekst. Na To Be Kind usłyszałem już znacznie więcej niuansów, ale pisałem wtedy przede wszystkim o sposobie kolektywnej pracy: Fascynujące we współczesnej inkarnacji Swansów jest to, że grają hałaśliwą, mocną nierzadko agresywną muzykę, za którą jednak nie stoi już żaden bunt, przelotne hasło, nie ma w niej zabawy ani chęci wywołania skandalu czy taniej rozpierduchy. Jest dyscyplina, praca, skupienie, pot, poświęcenie. Warto było słuchać tamtych płyt nie tylko dlatego, że były wyjątkowe same w sobie, ale pozwalają spojrzeć na The Glowing Man właśnie jako na najbardziej stylową formę odejścia, jaką zna współczesna kultura: roztapianie się w mocy. Czy też łączenie się z Mocą, bo już sam nie wiem, jak precyzyjnie ten fenomen opisać.

Ciągle słychać wokół narrację, którą dobrze podsumowuje komentarz z Rate Your Music: Gira is still convinced we need 80 minutes of almost pure noise and uninventive drones in order to „get” it. otóż nic bardziej mylnego. Owszem, zepchnięta do roli pomrukującej muzyki tła, cała twórczość Swans zamieni się w ciąg siermiężnych akordów. Wystarczy jednak posłuchać Cloud of Unknowing, jednego z lepszych momentów w CAŁEJ dyskografii zespołu, żeby zauważyć, że formuła ta jest jak najdalsza od czystego hałasu i mało pomysłowych dronów. Utwór, zainspirowany Chmurą niewiedzy, średniowiecznym, anonimowym tekstem należącym do kręgu chrześcijańskiego mistycyzmu, jest kolejnym podejściem Giry do bardzo nieortodoksyjnie traktowanej tematyki religijnej (tym samym tekstem inspirował się wcześniej m.in. David Tibet). 25-minutowa kompozycja jest zarazem pełna brzmieniowych różnorodności, dużo wdzięku zawdzięcza wiolonczelowym partiom Koreanki Okkyung Lee i szklanej harmonice, na której gra producent albumu (po raz kolejny) John Congleton. To samo napięcie, które mieliśmy na poprzednich albumach, zespół wydaje się tu budować środkami nieco delikatniejszymi i widać – po raz kolejny zresztą – że nie chodzi tu o proste półgodzinne crescendo. Pierwszą kulminację mamy po dziesięciu minutach – czas bardzo naturalny w rockowych formach – później utwór szuka gotycko-folkowej nuty, by zniuansować się, zagubić nawet, później wybuchnąć heavymetalową energią, a wreszcie wybrzmieć długim, przejrzystym brzmieniowo finałem opartym głównie na sekcji rytmicznej i ekspresji wokalnej lidera, z ulubionymi dzwonami rurowymi w tle. Za rockowym brzmieniem stoi sposób gospodarowania czasem i tempem utworu charakterystyczny choćby dla muzyki poważnej.

Większość tych wielkich form u Swans wprawdzie nie wchodzi na pole prog-rocka i oszczędnie gospodaruje melodiami i solówkami, ale jednak zawiera w sobie pewien element myślenia suitami rockowymi, ulega jedno- lub dwukrotnej transformacji. Czasem – jak w The World Looks Red/The World Looks Black – jedna z części utworu (w tym wypadku druga) okazuje się zdecydowanie ciekawsza, słychać blokowe myślenie o komponowaniu. Pewnym zaskoczeniem może być People Like Us, gdzie w warstwie rytmicznej słychać rodzaj swingu (!), nieobecny na poprzednich albumach. Najbliżej formuły znanej z poprzednich płyt – jeśli formuły mamy się tu doszukiwać – jest Frankie M., co zresztą nie dziwi, bo to utwór dość długo już znany z koncertów, także z koncertowego albumu The Gate. Także tytułowy The Glowing Man rozwija się dość linearnie, ale czyż nie jest dla Swans czymś naturalnym pożegnać się z publicznością prawie 30-minutowym utworem z finałem o symfonicznym rozmachu? Choć przecież ostatecznym końcem jest znów pełen delikatności Finally, Peace, wzbogacony o chórki (pojawiają się i w kilku innych momentach na płycie, poza tym mamy nawiązanie do czasów współpracy z Jarboe – zastępuje ją w pewien sposób wokalnie żona Giry w utworze When Will I Return?), który wywołuje u mnie olbrzymie wrażenie swoją zgoła inną, pełną optymizmu atmosferą – tak jakby twórczość lidera Swans była jedną gigantyczną sinusoidą i miała teraz przejść z etapu gniewu do okresu wzniosłości i nadziei, jak już było w latach 90.

The Glowing Man nie jest ani najbardziej zaskakującą, ani najlepszą płytą z całej trylogii, ale nie odstaje moim zdaniem od reszty. Wydaje mi się albumem najlepiej brzmiącym i najbardziej pieczołowicie wyprodukowanym. Warto na to, co usłyszeliśmy przez ostatnich kilka lat, spojrzeć z innej, dalszej perspektywy. To nie tylko muzyka. Zarówno formą pracy, kulturą wydawniczą (Gira dalej obsesyjnie publikuje płyty, operując charakterystyczną kolorystyką i fakturą zwykłej pakowej tektury, a przy tym np. winyle tłoczy świetnie), niezależnym sposobem finansowania kolejnych albumów, a nawet sposobem formowania cyklu, który ma początek i koniec, Gira zbudował na kilka lat przyczółek prawdziwego alternatywno-rockowego DIY z pradawnych czasów. A że w XXI wieku niewiele się dużego działo w muzyce rockowej, dominowały mniej lub gorzej odtwarzane strzępki dawnych estetyk, to Swans weszli i te resztki zmietli.

SWANS The Glowing Man, Young God Records 2016, 9/10