Wurst nas bije, Swans bije wszystkich

Nie pierwszy raz ten blog stał się miejscem małego eksperymentu społecznego, gdy temat dostępny dla szerszego odbiorcy (na kobiecej anatomii zna się – lub uważa, że się zna – więcej osób niż na opisywanej tu muzyce) trochę poszerzył zasięg rażenia Polifonii. Można więc było i tu zaobserwować komentatorów wchodzących głównie po to, by potwierdzić, że Donatan i Cleo stali się dla nich w sobotnią noc kimś więcej niż tylko prowincjonalnymi artystami, że są obrońcami wartości w upadającej Europie symbolizowanej przez kobietę z brodą. Muszę powiedzieć, że było to dla mnie doświadczenie śmieszne i smutne zarazem. Śmieszne, bo w swym zacietrzewieniu obrońcy Cywilizacji Zdrowych Cycków kompletnie nie zauważyli, że zaczynają traktować imprezę śmiertelnie poważnie, podczas gdy kobieta z brodą przynajmniej – jak to drag queen – bawiła się z nimi w tonacji buffo. Cywilizacji puszczali za rzadko „Priscillę, królową pustyni”, rzecz została więc przyjęta jako atak. Smutne było natomiast to, że próbując uderzyć w tandetną Eurowizję (argument wielu osób popierających wystawienie piosenki „My Słowianie” – mający oparcie w rzeczywistości ostatnich lat) czymś podobnym, przestrzeliliśmy na całej linii. Owszem, było niedawno kilka konkursów (raczej w krajach słowiańskich zresztą) o wyjątkowo tandetnej oprawie i cieńszym niż telewizyjna sieczka charakterze. Ale ten był inny.

Donatanowi trafiła się Eurowizja zrealizowana z niesamowitym wykopem (dawno nie widziałem tak porządnie zaprojektowanej sceny i świateł w transmisji TV), prowadzona przez Duńczyków z lekkim dystansem, a dodatkowo jeszcze całkiem przyzwoita, jeśli chodzi o piosenki. Owszem, na co dzień to nie moja bajka, ale przynajmniej kilku piosenek (m.in. Holandia, Armenia) słuchałem bez zgrzytania zębami, austriacka propozycja też wydaje mi się zdecydowanie powyżej średniego poziomu eurowizyjnych zwycięzców. I na tym tle zostaliśmy z tymi naszymi cyckami trochę na lodzie – jak Himilsbach z angielskim. Z dodatkowym kopniakiem w krocze od Brytyjczyków, których prasa przejechała się po polskiej reprezentacji, po czym nasza – najwyraźniej pokąsana przez upadającą Europę – brytyjska emigracja nie przyznała polskiej reprezentacji nawet punktu. Choć może przyznałaby parę, gdyby nie odebrali tych punktów „źli jurorzy” (sama TVP uznaje, że „gdyby nie system głosowania…”), a to – wiadomo – tylko pogłębia wojnę cywilizacji. Oczywiście nie cieszę się z powodu porażki. Fajnie jak jakiś Polak czasem coś wygra. Tę porażkę traktuję jednak jako wyjątkowo gorzką, bo wywieźliśmy punktację nieproporcjonalnie małą w stosunku do rozmiarów biustów, a przy tym nikt nas nie żegnał jako obrońców wartości. Cywilizacja Zdrowych Cycków, wierząca w wartości polegające na tym, że Słowianka powinna epatować seksapilem nawet podczas wykonywania prostych domowych czynności, ocalając w ten sposób heteroseksualny świat, pozostała formacją pokonaną na liberalnym polu eurowizyjnego show i niezrozumianą w okopach europejskiej konserwy. Powiem więcej: podczas tego wieczoru pewnie mało kto nabił więcej głosów Conchicie Wurst niż Donatan i Cleo. Patrzyłem na to jak na gotowy spektakl Strzępki i Demirskiego. I dużo bym dał, żeby widzieć minę prezesa Brauna w finale wieczoru.

Są jednak rzeczy ważniejsze niż Conchita Wurst z dzisiejszymi nagłówkami prasy żerującymi na homofobii części społeczeństwa. Należy do nich wchodząca dziś na rynek płyta Swans „To Be Kind”, której fizyczną wersję sklep wysyłkowy jeszcze mi wysyła (jak sama nazwa wskazuje), więc na zasadach zupełnego wyjątku zajmę się wersją cyfrową wydawnictwa. Szczęśliwie już od jakiegoś czasu można było jej posłuchać przedpremierowo w NPR, a dziś jest w serwisach streamingowych. Najwidoczniej Michael Gira nie przejmuje się, że sprzedaje odsłuch 34-minutowej kompozycji (jest tu taka) za jakieś ułamki centa, tylko stara się zbombardować ludzkość swoją sztuką, która – jak wiadomo – dawno nie miała się lepiej. Repetytywność tego centralnego dla albumu najdłuższego utworu najbardziej kojarzy się z „The Seer”, a jego finał jest równie miażdżący, co najmocniejsze momenty tamtego albumu. Tyle że to zarazem – jak cały album „To Be Kind” – rzecz dużo bardziej zniuansowana, zbudowana z większą dbałością o szczegół.

Sześcioosobowy rdzeń Swans i tym razem otacza całkiem pokaźne grono współpracowników, może mniejsze niż poprzednim studyjnym albumie, ale bardziej chyba słyszalne. Przykładem niech będą choćby smyczkowe aranżacje Julii Kent, które prowadzą nas w utworze „Some Things We Do”. Ba, płyta ma dzięki tym gościom momenty wręcz delikatne – na przykład w „Kirsten Supine” z równolegle prowadzoną linią drugiego wokalu (gościnnie St. Vincent). Słychać też pracę Johna Congletona, którego obecność robi tu dużą różnicę w stosunku do „The Seer” na poziomie przejrzystości dźwiękowej. Być może to on również pomagał pracować nad dynamiką utworów (utwór tytułowy!). Rytmika też wydaje mi się na nowej płycie (choć wyciąganie wniosków z dwugodzinnego słuchania to już rzecz ekstremalnie trudna) bardziej urozmaicona. W wywiadzie z The Quietus lider tłumaczył, że próbował zagrać atonalny akord Swansów w stylu Nile’a Rodgersa (Chic, Daft Punk) i może trochę z tym przesadza, ale „A Little God In My Hands” ma w sobie przedziwny element R&B, groove rytmiczny dość zaskakujący i jeszcze efekty dźwiękowe syntezatorów. „Oxygen” zaskakuje z kolei zmasakrowaną wersją rytmicznych podziałów w stylu Talking Heads. Poza tym oczywiście fundamentalnym składnikiem tej muzyki, jakkolwiek odwołującej się wciąż do tradycji nowojorskiej sceny alternatywnej przełomu lat 70. i 80., pozostaje blues. Po przestawieniu paru akcentów rytmicznych w „Just a Little Boy” mielibyśmy bluesa. Ale minimalizm – co jasne – też jest punktem odniesienia.

Fascynujące we współczesnej inkarnacji Swansów jest to, że grają hałaśliwą, mocną nierzadko agresywną muzykę, za którą jednak nie stoi już żaden bunt, przelotne hasło, nie ma w niej zabawy ani chęci wywołania skandalu czy taniej rozpierduchy. Jest dyscyplina, praca, skupienie, pot, poświęcenie. To wyjątkowo piękny obrazek artysty w wieku 60 lat, który osiąga takie stadium, dźwignąwszy zespół własnymi siłami ze wsparciem fanów, współfinansujących zresztą ten renesans przygasłej marki. Ale przyglądając się od paru lat temu powrotowi na scenę, zwracam też uwagę na samych muzyków, których traktuję jako zespół muzyki współczesnej, wykonujący z niezwykłą precyzją może nie zawsze ekstremalnie trudne (choć barwy gitar i praca perkusistów na tej płycie robi wielkie wrażenie), ale zawsze bardzo wymagające zadania, przy których konieczny jest niebywały poziom koncentracji. Gira na tym etapie stworzył najlepiej pracujący kolektyw sceny alternatywnej, rodzaj demolującego energią rockowego big bandu (posłuchajcie końcówki „Oxygen” – to już końcówka big bandu grającego w nieco bardziej atonalny, agresywny i współczesny sposób).

Przebijając samego siebie z oklaskiwanej płyty sprzed dwóch lat, Gira opatentował tym samym środek na wielkość w każdej minucie. Wcale nie na wielkość budowaną przez rozciąganie w nieskończoność utworów – owszem, „The Seer” działał przede wszystkim tym, w jaki sposób lider zarządza czasem kompozycji, ale kompozycje na „To Be Kind”, choć długie, nie epatują aż tak mocno powtarzającymi się, wrzynającymi się w mózg motywami. Ta wizja Swans, o ton bardziej wyrafinowana i przystępna, zamyka sprawę. Doprowadza mnie też przy okazji do momentu, kiedy wstydzę się, łącząc w jednym wpisie świat jakiejś piosenki z telewizji ze strategiami opartymi na skandalu czy sensacji ze światem człowieka, który oczyścił swoją sztukę ze wszelkich podobnych brudów. Ale ten wstyd to również uczucie rodem z muzyki Swans, a pokusa podrzucenia fanom Donatana czy nawet Conchity Wurst muzyki Swans wydaje się czymś niebywale kuszącym. Do wstydu dołączam też szczyptę strachu. Bo na tym etapie ten zespół wydaje się alfą i omegą świata alternatywnej muzyki gitarowej do tego stopnia, że aż wydaje się to niebezpieczne.

SWANS „To Be Kind”
Young God/Mute 2014
Trzeba posłuchać: To tylko 2 godziny, ale napięcie trzyma lepiej niż większość dwugodzinnych filmów.