Jak wyglądałby świat bez muzyki? Właśnie tak…

Dziś początek festiwalu Docs Against Gravity, który – choć filmowy – tradycyjnie już przynosi jakieś ciekawe historie muzyczne. W roku ubiegłym pisałem nawet, że to trzeci najlepszy sposób obcowania z muzyką. I nie chodzi mi tu po prostu o koncerty – a wystąpią m.in. Kutiman Orchestra (dziś) i Songhoy Blues (17.05). Chodzi o program filmów dokumentalnych, które często układają się w jakiś spójny obraz tego, co się z muzyką na świecie dzieje. Tegoroczna impreza odpowiada na pewne mocno postawione pytanie zadane przez edycję poprzednią.

lahore

Pytanie jednego z zeszłorocznych filmów (pisałem o nim dość szeroko, zadał je Bill Drummond z KLF), typowej wizji „problemów pierwszego świata”, brzmiało: Jak wyglądałby świat bez muzyki? W malijskich regionach Timbuktu i Gao, gdzie muzyka rozbrzmiewała od setek czy tysięcy lat, już to wiedzą. Podobnie w pakistańskim Lahore. W obu tych miejscach radykalny islam wypycha muzykę ze sfery publicznej. Film Grajmy, dopóki nas nie zabiją opowiada o muzykach, którzy uciekają z północnej części Mali, choćby do obozów dla uchodźców w Burkina Faso, albo do stolicy kraju, Bamako. A czasem ta konieczność ucieczki jest właśnie inspiracją do założenia zespołu, jak w wypadku świetnej formacji Songhoy Blues. Pieśń Lahore (fot. powyżej) to z kolei historia pakistańskich muzyków, wirtuozów miejscowych instrumentów grających kiedyś w orkiestrach utwory filmowe, a dziś zbierających się po domach. Bo koncerty w prowincji, gdzie co rusz dochodzi do krwawych zamachów terrorystycznych na tle religijnym, to pomysł wielce ryzykowny. Ten drugi dokument jest tematycznie bardziej oryginalny, pierwszy z kolei pozostaje bliżej tego, o czym się dziś pisze i czyta w prasie muzycznej. Sam chwaliłem w zeszłym roku Songhoy Blues, grali zresztą na Off Festivalu.

Oczywiście, rację ma Michał Wieczorek opisując uchodźstwo muzyczne jako problem znacznie szerszy – tacy artyści jak Omar Souleyman też się w kręgu tego zagadnienia mieszczą. Choć Souleyman unika jak ognia deklaracji politycznych i musi prowadzić subtelną grę, będąc jednocześnie muzykiem uwielbianym na Zachodzie i koncertującym wciąż w Syrii i innych krajach arabskich. Owszem, z założenia jest artystą komercyjnym – ale zarabiają pieniądze wszystkie egzotyczne gwiazdy, tu postrzegane jako alternatywa dla zachodniego rynku, a u siebie mające często status (jak Souleyman) rozchwytywanych weselnych grajków. Będzie zresztą okazja, żeby o problemie porozmawiać – dziś w radiowej Dwójce o 18.00, z udziałem Michała Wieczorka właśnie, a także Mamadou Dioufa i Karola Piekarczyka z DAG.

kutiman

Co jeszcze wartego uwagi w programie Docs Against Gravity? Swoich fanów będą miały dwa filmy biograficzne – o The Residents (Pozostając w cieniu w reż. Dona Hardy’ego Jr.) i Björk. The Creative Universe of Music. Na ten drugi radziłbym jednak uważać, jest nieco rozczarowujący w wyrywkowej prezentacji islandzkiej gwiazdy – głównie w kontekście niedawnej wystawy w MoMA. Z drugiej strony – mówi coś o tym, jak bardzo Björk izoluje się od prasy, jaką tajemnicą otoczone jest jej życie osobiste. I Am the Blues w reż. Daniela Crossa to kolejny już z licznych filmów badających korzenie bluesa. Warto większą uwagę zwrócić na polski Jarocin. Po co wolność Leszka Gnoińskiego i Marka Gajczaka. Temat wydaje się mocno wyeksploatowany, ale okazuje się, że z archiwaliów można jeszcze zmontować ciekawy obraz jarocińskiej imprezy, a – co najważniejsze – uniknąć stereotypowych gadek i łatwych diagnoz. Fani Kutimana koniecznie powinni zobaczyć Thru You Princess (fot. powyżej) – niby to film o współpracy Izraelczyka z amerykańską amatorką Princess Shaw, ale przyznaję, że dla mnie najciekawsza była okazja do obejrzenia samego artysty przy pracy w jego domowym (kibucowym) studiu.

Nie uniknę łatwych diagnoz sam, dopisując do tego wpisu z entuzjazmem i krótko dwie ważne premiery z obszaru niezachu, czyli niezachodnich brzmień. Pierwsza to album weteranki, znanej z programu Off festivalu Ogoyi Nengo i jej Dodo Women’s Group On Mande (Tal Music 2016, 8/10). Ta różnorodna i urzekająca surowością płyta to przy tym właściwie kolejny odcinek realizowanych z pasją kenijskich field recordingów Stefana Schneidera i Svena Kacirka. Słyszymy formy muzyczne, które odpowiadają czynnościom i rytuałom zwyczajnego życia w Kenii w jego naturalnym kolorycie i rytmie, a głos Nengo i otaczających ją młodszych wokalistek równie dobrze mógłby się w podobnej formie znaleźć na jakichś pionierskich nagraniach terenowych z lat 50. Poza wieloma zaletami dokumentacyjnymi album ma jeden szybki i błyskotliwy, wręcz przebojowy walor – piosenkę On Monday, która mogłaby z miejsca wejść na listy przebojów, nawet w Polsce. W połączeniu z autentycznością brzmienia nawet prosty tekst śpiewany łamaną angielszczyzną działa z podwójną siłą. A prosta choreografia (vide klip powyżej) robi większe wrażenie niż układy taneczne w godzinnym filmie Beyonce.

Drugi album to wydana niedawno pierwsza płyta kolejnego tuareskiego składu Imarhan zatytułowana po prostu Imarhan (City Slang 2016, 8/10). Można się śmiać z określenia „nowa fala muzyki Tuaregów” czy „nowe oblicze pustynnego bluesa”, bo oczywiście wprawne polskie ucho zawsze wychwyci nawiązania do Dire Straits, a z naszej perspektywy zespoły blues-rockowe z saharyjskiego regionu Sahel brzmią dość podobnie, ale jednak zmiany są. Imarhan – pod wodzą Sadama, kuzyna jednego z członków Tinariwen – grają utwory nieco lżejsze (gdyby nie odmienne pochodzenie można by ich próbować zestawiać z młodymi muzykami Songhoy Blues), rytmy bywają tu nieco bardziej taneczne, a zarazem formy są bardziej jeszcze otwarte na improwizację. Niektórzy słyszą w tym nawiązania do algierskiego nurtu Rai. A bas akcentuje momentami te skoczne rytmy niczym w reggae, co się może z kolei kojarzyć z „tuareggae” w wersji ze znakomitej nowej płyty Bombino. Największy problem, jak się wiąże ze słuchaniem muzyki afrykańskiej, polega na tym, że bardzo trudno się od niej wraca do płyt europejskich i amerykańskich albumów, bo przeskok ze świata ciągle jeszcze opartego na komponowaniu, pisaniu i wykonaniu na żywo, do świata studyjnej produkcji bywa dość bolesny. Przed nami sobotnia Eurowizja, przygotujmy się więc na twarde zderzenie z tym zjawiskiem. Gdyby jednak poza dość konfekcyjną Australią zaprosić do tego plastikowego konkursu Afrykę Zachodnią, mogłoby się zrobić naprawdę ciekawie.