Najlepsze są zakazane piosenki

Wyobraźcie sobie teraz, jak bardzo rozgrzałaby środowisko muzyczne taka oto płyta: Brian Eno śpiewa, z tyłu gra Damon Albarn. Nick Zinner z Yeah Yeah Yeahs akompaniuje im jako gitarzysta. Na drugiego weźmy grywającego w Gorillaz i The Clash Jeffa Woottona. Andi Toma z Mouse on Mars niech to produkuje, a cały wielki zespół muzyków niech prowadzi Andre de Ridder, znany jako dyrygent choćby z wykonania „Czterech pór roku” Vivaldiego w wersji Maxa Richtera. Niech jeszcze zagrają wczesny szlagier minimalizmu „In C” Terry’ego Rileya. Sacrum Profanum? Nagłówki? Wysokie noty w gazetach? Hype? „Rzepa” i „Wyborcza”? Trójka? Nie całkiem, bo resztę składu stanowią muzycy z Mali, a całość w ramach akcji AFRICA EXPRESS została zarejestrowana w Bamako. No i utwór Rileya – choć i tak krótki w tej wersji – trwa ponad 40 minut ciurkiem. I cała płyta oczywiście jest. Mimo braku wielkich nagłówków warto się nią zainteresować, zresztą z Afryki znowu przychodzą najciekawsze płyty ostatnich tygodni.

„In C Mali” wydana przez Transgressive Records nie jest pewnie najlepszą czy nawet najbardziej brawurową wersją utworu Rileya. Co więcej, jest w tej interpretacji kilka momentów, w których całość zmierza w stronę nieco bardziej stereotypowej wizji world music i składanek z serii „Siesta”. To głównie fragmenty wokalne. Warto jednak przejść nad nimi do porządku dziennego, bo cała warstwa rytmiczna utworu urzeka naturalną motoryką, tradycyjne balafony i kory brzmią tu kapitalnie, a perkusyjny finał trudno sobie wyobrazić lepiej. To „In C” jest mniej matematyczne, bardziej żywiołowe, wielobarwne, byłoby to pewnie mankamentem w wypadku wykonań Reicha, ale nie Rileya – choć to utwór zaplanowany jako mechanizm nachodzących na siebie krótkich motywów, jest w nim sporo miejsca na szaleństwo. Dlatego nie dziwię się, że zgromadził tak doborowe grono wykonawców, w większości zresztą stale zaangażowanych (przypomnijmy) w akcje Africa Express.

AFRICA EXPRESS PRESENTS „Terry Riley’s In C Mali”
Transgressive 2015

Skoro tak zacząłem szukać odniesień kulturowych, to druga dziś prezentowana płyta przez dwa takty pierwsze brzmi to jak jedna z ostatnich płyt Earth, ale złudzenie szybko pryska na rzecz motywów znanych dobrze z nagrań pustynnego malijskiego bluesa. Tyle że w tej wersji nieco przyspieszonego i podbitego mocniejszą grą sekcji, znakomitej tu zresztą. Dość prosta perkusja, przechodząca momentami w płynący afrobeatowy rytm, do tego agresywny i melodyjny zarazem bas w stylu kojarzącym się momentami z grą Jean-Jacquesa Burnela. Dzięki nim „Music in Exile” formacji SONGHOY BLUES to właściwie ciąg kapitalnych tanecznych groove’ów.

Cała płyta jest efektem buntu przeciwko wypędzeniu muzyków z tradycyjnych dla tego stylu rejonów Timbuktu i Gao, gdzie islamiści podczas niedawnej wojny domowej wprowadzili zakaz wykonywania muzyki. To przegnało młodych założycieli Songhoy Blues do Bamako, gdzie – zauważeni przez Damona Albarna i Africa Express – nagrali ten album pod okiem Nicka Zinnera z Yeah Yeah Yeahs. A potem do Londynu, gdzie tę muzykę wykonywali i gdzie opublikowała ją również wytwórnia Transgressive. Słuchając misternych ornamentów gitarowych, łatwo sobie wyobrazić rodzinną relację między Songhoy Blues (z trzema Touré w składzie) a Alim Farką Touré. Ale nazwisko Touré w Mali jest dość powszechne. Wokalista Aliou Touré nie ma więc żadnych związków z gitarzystą Garbą Touré, a ten z kolei nie ma relacji z Oumarem Touré grającym na basie (skład uzupełnia Nathanael Dembele – perkusja). I żaden z nich nie jest spokrewniony z Alim Farką Touré. Najlbliższy związek to fakt, że ojciec Garby Touré grywał na perkusji w zespole słynnego malijskiego gitarzysty. Najbliższe, co łączy ich z bohaterem malijskiego bluesa, to fakt, że ich płyta wchodzi na podobnie wysoki poziom muzyczny. Łatwo zresztą porównać – ostatnio ukazała się rocznicowa reedycja słynnej płyty „Talking Timbuktu” firmowanej przez Tourego i Coodera.

SONGHOY BLUES „Music in Exile”
Transgressive 2015

Trzecia płyta to tylko reedycja, ale – jak przystało na wydawnictwa Awesome Tapes From Africa – chodzi o zapomnianą afrykańską kasetę, której zawartość ciągle zna niewiele osób. Zbyt mało. Artysta pochodzi z Ghany i nazywa się Yaw Atta-Owusu. Sporą część życia spędził w Niemczech, a potem w Toronto, poznając muzykę Zachodu lat 80. – późne disco, soul, pop i kształtujący się hip-hop. Uwielbiał reggae, choć z muzykami z Ghany grywał raczej highlife – podstawową odmianę tutejszej muzyki rozrywkowej. Ale kiedy jako 30-latek na początku lat 90 zarobił na własne proste studio z komputerem Atari, syntezatorem i magnetofonem, jako ATA KAK nagrał album „Obaa Sima”. Zaskakujący i nieporównywalny z niczym innym zestaw, który odnosi się z jednej strony odnosi się mocno do oldschoolowego rapu (Grandmaster Flash), z drugiej – nawiązuje do disco, funku, a nawet wspomnianego highlife’u. Na bardzo tanecznym, a zarazem zaskakująco lekkim podkładzie słyszymy więc afrykański proto-rap (ta stylistyka na Czarnym Lądzie dopiero miała się rozwinąć) w naiwnej i bardzo oryginalnej wersji z gęstym flow, jakiego nie znajdziemy chyba u żadnego z dzisiejszych raperów.

Kaseta ujrzała światło dzienne w roku 1994, więc ma dziś – odnaleziona i odtworzona z jednej z takich taśm, bo master na kasecie DAT okazał się zbyt zniszczony – ponad 20 lat, ale brzmi, jak to bywa z muzyką tworzoną w innym kręgu kulturowym, bardzo świeżo. Potrzebowała odkrywcy, ale jest tak komunikatywna, że nie potrzebuje przewodnika. I można na jej bazie rozkręcić prywatkę w środku Warszawy. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy tego typu odkrycie nie spotkałoby nas, gdyby Brian Shimkovitz zamiast po Afryce Zachodniej nie zaczął jeździć po Polsce i wyszukiwać jakieś prowincjonalne, amatorskie reakcje na hip-hop i disco, których w podobnym okresie musiało być i u nas niemało.

ATA KAK „Obaa simaa”
Awesome Tapes from Africa 2015 (oryg. 1994)