Kto próbował ukryć Madonnę?

Około środy dostałem przedpremierowy materiał do odsłuchu od wytwórni Universal – cyfrowy dostęp do 9 utworów z nowej płyty Madonny „Rebel Heart”. Zaraz, dziewięciu? Mówicie: dziewięć? Przecież każdy wie, że Madonna – od czasu wycieku utworów z jej nowego albumu prezentująca się jako „ofiara artystycznego gwałtu” – proponuje dwie wersje nowej płyty: 14 albo 19 utworów. Do tego każde dziecko wie, że jako ofiara itd. postanowiła w grudniu oficjalnie udostępnić sześć nowych utworów. Ja dostałem sześć plus jeszcze trzy, co wydaje się jakimś elementem strategii zaciemniania: 6, 9, 14, 19… Może to się układa w jakiś magiczny, albo przynajmniej kabalistyczny ciąg? Może w tym wszystkim jest jakiś sens? Niecierpliwym odpowiadam: jeśli chodzi o sens najogólniejszy, to nie, mamy do czynienia po prostu z płytą Madonny. Niezawodną jak Majonez Kielecki albo serek Piątnica. Niezawodną, czyli nie szukajcie tu kawioru ani sosu bearneńskiego. Dlaczego więc ukrywać te pięć piosenek?

Jako autor niepokorny (a przynajmniej tak mi się wydawało w tamtej chwili) postanowiłem nie pisać o tych dziewięciu rzuconych mi do odsłuchu nagrań. Słuchać mam czego i pisać jest o czym. Teraz, gdy nowej Madonny każdy (i ja też) może sobie posłuchać nawet w streamingu, postanowiłem jednak kilka słów tu zamieścić. Bo w tym samym czasie, gdy dostałem rzeczone 9 nagrań, kolega Alexis Petridis opublikował na stronach Guardiana ciekawą analizę nowej płyty, z której wynikało, że składa się właściwie z dwóch płyt. Jedna to z grubsza te same utwory, które dostałem do odsłuchu, a cała reszta tworzy coś w rodzaju oddzielnego przebiegu. Pierwsza oznacza ciąg dalszy nerwowego ścigania się Madonny z młodszymi artystkami. W czym pomagają tacy producenci jak Avicii, Diplo czy Kanye West. Co oznacza w praktyce (tu już mój osobisty werdykt), że brzmi już nie tylko jak Majonez Kielecki, ale jak typowy majonez firmowany nazwą supermarketu, ubijany mocnym współczesnym beatem, kręcony z podwójną kompresją i przyprawiany Autotune’em. Czasem („Bitch, I’m Madonna”) brzmi nawet jak autoparodia, śmiesznie w sposób chyba niezamierzony. Słabość Madonny do Nicki Minaj w ogóle wydaje mi się – poza ostatnim upadkiem (o ile nie był sfingowany na potrzeby interenetowego szumu) – jedną z jej trudnych do zaobserwowania oznak starzenia.

Część druga miałaby być za to bardziej w stylu Madonny, jaki pamiętają najstarsi górale. Z odrobiną żywej tkanki pod maską automatu wyklepanego na najdroższych siłowniach i w najbardziej precyzyjnych gabinetach kosmetycznych świata. I tu zgadzam się z trzy lata starszym kolegą z Anglii. Ba, muszę zauważyć, że w kilku momentach (np. „Heartbreak City”) słychać nawet Madonnę śpiewającą jak… Madonna – czyli tak jak sto lat temu, kiedy nie musiała udawać, że kompletnie śpiewać nie potrafi i ukrywać całkiem przyjemnej barwy czy wibrata. I mimo że w „Holy Water” (przy końcu płyty) znów pojawia się słowo dominujące na nowej płycie („bitch” – choć to zarazem praktyczne – teraz żeby znaleźć jakiś nowy utwór Madonny wystarczy wpisać „Madonna bitch” w wyszukiwarkę), rytm ma charakter zaskakujący, wkomponowuje się w utwór, nie niszcząc go. Ba, hymn „Wash All Over Me” dałoby się od biedy przestawić na dowolną płytę pomiędzy „Like a Virgin” a „Like a Prayer”, co przypomniałoby niektórym słuchaczom, że kariera Madonny opierała się także, a może nawet przede wszystkim na mocnych balladach. Może wyjdę na obsesjonata, ale ta końcowa część została też zrealizowana ze znacznie mniejszą kompresją dynamiczną (dane z loudness database po części te potwierdzenia potwierdzają, choć sugerują też, że zmasakrowano jednak całość jak leci, szczególnie jeśli porównać to z danymi oryginalnego „Like a Prayer”).

Wszystko wskazuje więc na to, że wybór dziewięciu nagrań, które postanowiłem zignorować – i dlatego w papierowej „Polityce” pojutrze nie przeczytacie o nowej Madonnie ani słowa – był jednak elementem większego planu. Chodzi o to, proszę Państwa, żeby Madonnę, tę 56-letnią kobietę, ukryć przed nią samą – dopóki jeszcze da się to zrobić. Dopóki uważa, że może zarobić na edukację dla pięciu pokoleń swoich spadkobierców, nagrywając bezpłciowe i nijakie kawałki w rodzaju „Hold Tight” czy zamienione w banalną dyskotekę „Living for Love”. W końcu „MDNA” i „Hard Candy” – dwie poprzednie i najgorsze jak dotąd jej płyty – ściągały tłumy na koncerty taneczną konwencją. A ostatnim producentem, który poprzez tę konwencję potrafił wnieść coś świeżego do stylu tej wokalistki był moim zdaniem Mirwais. I było to w czasach, kiedy nie tylko nie istniał jeszcze ten blog, ale wręcz całe pojęcie blogosfery dopiero się rodziło.

Dobrą wiadomość dla miłośników Madonny, których chciałbym przekonać niniejszym do wysłuchania paru innych płyt opisywanych na tym blogu, zostawiam na koniec: „Rebel Heart” nie przynosi wprawdzie żadnej rebelii (prawdziwą rebelią byłoby w tej chwili wyzwolenie się z tego bezsensownego wyścigu z młodzieżą), ale jest w mojej opinii najbardziej nadającą się do słuchania płytą tej wokalistki od ponad 10 lat. Słychać tu pracę nad melodiami, nawet w tych superprodukcjach z pierwszej części, gdzie ewidentnie szukano różnorodności clubbingowych podejść. Ale słychać też w pewnym sensie przepracowanie. Słychać, że Madonna z łatwością dopraszała kolejnych współpracowników, ale z trudem ich wyrzucała i selekcjonowała materiał. Słychać nawet – zaryzykuję – że wybór dziewięciu nagrań na ten album mógłby mieć sens. Ale tę dziewiątkę sam wybrałbym w zupełnie inny sposób niż firma płytowa. Tak, niech już będzie: Madonna być może stała się rzeczywiście ofiarą artystycznego gwałtu, ale gwałcicielem mógł być zupełnie kto inny niż się wydaje.

MADONNA „Rebel Heart”
Live Nation 2015
Trzeba posłuchać: od końca.