Post-krok i krok w pop

„Jak się nazywa ta muzyka, którą pan robi?”. To pytanie, którego żaden artysta nie lubi, ale każdy sobie pewnie wcześniej czy później zadaje – pod warunkiem, że sobie w ogóle zadaje pytania o własną twórczość. James Blake, wysoki, chudy, elegancki i z idealnie podciętą grzywką, wydał mi się na warszawskim Selectorze kimś, kogo autorefleksja dotyczy. Postanowiłem więc zamknąć temat rozpoczęty już wcześniej, a potem kontynuowany przy okazji wpisu o SBTRKT. „To teraz będę panu rzucał różne etykietki, a pan odpowie, czy określiłby tak swoją muzykę”…

Post-step?
– To zupełnie bez sensu, do czego to by się miało niby odnosić?
Do post-dubstepu.
– To raczej użyję prawa weta.
W takim razie może soulstep?
– Weto.
Muzyka gospelektroniczna?
– Hm, to brzmi ciekawie. Gospel to gatunek bardzo osobliwy, trudno go połączyć z muzyką elektroniczną, ale z pewnością działa na mnie inspirująco.

W ten sposób wiadomo już, jakim określeniem najłatwiej wyprowadzić młodzieńca z równowagi. Załatwiliśmy starą sprawę, bezwzględnie wykorzystując króciutki (niecałe 10 minut) czas wywiadowy, podczas którego James Blake wyraził zdziwienie, że prasa opisuje go już jako gościa na nowej płycie Drake’a, bo „przecież był tylko przez moment w studiu” i „nie wie, co można było z tego wyciągnąć”. No i powiedział, jaką diagnozę dotyczącą jego własnej twórczości przekazał mu Brian Eno, znany z nieustannego filozofowania o muzyce. „Powiedział, że to, co robię, jest rodzajem kompozycji subtraktywnej”. Co należy rozumieć zapewne jako komponowanie poprzez redukowanie (liczby składników). Też ładne. I sprawdziło się na scenie, bo Blake w małym, trzyosobowym składzie, dał na Służewcu koncert bardzo dobrze oddający wszystkie, także minimalistyczne walory jego muzyki. Przy okazji – Łukasz Kamiński odpytywał też Blake’a dla „Wyborczej”. Też chyba miał niewiele czasu, więc można sobie zsumować. A potem jeszcze – mały update – poczytać u Mariusza Hermy o całej imprezie, a nawet podyskutować o głośnym koncercie The Knife.

„Overgrown” pozostaje dla mnie bardzo mocnym punktem tego roku, ale na listach przebojów na pewno lepiej poradzi sobie Justin Vernon, którego druga płyta nagrana w składzie Volcano Choir właśnie się ukazała. I mając za wehikuł rosnącą rozpoznawalność Vernona w USA (człowiek z okładki „Billboardu”) z łatwością pewnie stanie się – obok Bon Iver, czyli pierwotnego projektu Vernona – drugim największym bestsellerem w historii wytwórni Jagjaguwar.

Volcano Choir układa się w swego rodzaju odpowiedź Vernona na Arcade Fire. Być może niezamierzoną, ale fakt, że ukazuje się niedługo przed kolejną płytą Kanadyjczyków, wygląda wręcz na próbę ataku na dużą publiczność AF. To zespołowa propozycja przygotowana na „silniku” Bon Iver. Większość utworów dałoby się sprzedać w takiej formule, by z powodzeniem weszły na płytę Vernona, ale rockowe wejścia, podniosłe chórki i werblowe tremola robią swoje – unoszą (przynajmniej za pierwszym razem) i każą z miejsca zwrócić uwagę na ten zestaw.

Głębiej nie jest już tak dobrze. Drugi album Bon Iver był w istocie płytą pop, ale zarazem słychać było jakiś rodzaj dystansu, czytelny był zabieg producencki, który nie pozwalał traktować tamtej płyty jako zaplanowanego ataku na listy bestsellerów. „Repave” to pierwszy moment, gdy zaczyna mi tego dystansu u Vernona brakować. Emocjonalne melodie zamieniają się niespostrzeżenie w hymny. Momentami jest za gęsto, skojarzenia z Bruce’em Springsteenem (które zaobserwował autor recenzji w Pitchforku, a właściwie jego znajomi) są wysoce uprawnione – i to one prowadzą do refleksji, że stadiony już na Vernona czekają, trochę prędko, zważywszy na to, że jeśli chodzi o to, że on sam jako artysta nie zdążył jeszcze wyjść ze swojej chaty w Medford w stanie Wisconsin. Jeszcze parę kroków w tę stronę i nawet nie zauważy, jak przywiozą go z tą chatką na Narodowy, a potem do Las Vegas.

VOLCANO CHOIR „Repave”
Jagjaguwar 2013
Trzeba posłuchać: „Tiderays” – najbogatszy, jeśli chodzi różne środki wyrazu utwór.