Późne osiemdziesiąte

Miałem zespół. Najlepsza była (ośmielam się uznać) nazwa: Psujnerwy. Pisane razem, literami z heavymetalowego wzornika. Inspirowany Beastie Boys, Van Halenem, Venomem i jeszcze paroma wpływowymi zespołami. Ale nie brzmiał nigdy jak żaden z nich. Właściwie w ogóle nie brzmiał. Zespół istniał w drugiej połowie lat 80., nagrał kilka kaset, które później stały się rozchwytywanym przedmiotem fascynacji i obiektem żartów w liceum, do którego poszedł współtwórca kapeli, starszy ode mnie o trzy lata brat cioteczny. Ja miałem wówczas 12-13 lat, więc podchodziłem dość poważnie do swoich partii wokalnych, nagranych częściowo jeszcze przed mutacją (inspirowana wiadomo czym „Pieśń młodego Ewoka”), i konceptów w rodzaju utworu na brzęczyki akwariowe pod tytułem „Bitwa o Anglię” (nie wiedziałem wtedy o La Monte Youngu!) czy słuchowiska muzycznego „Jak myszy oszamały króla Popiela”. Potem wiek nieco nas rozdzielił, ja skoncentrowałem się a całe lata na słuchaniu muzyki, a mój brat cioteczny zaczął na poważnie grać w stylu Van Halen.

Piszę o tym, żeby podkreślić, że mam dużo wyrozumiałości dla półamatorskich zespołów z tego okresu. Wystarczyło choć trochę przypominać Van Halena, cedzić słowa jak Brian Johnson z AC/DC, mieć parę oryginalnych kaset zespołów metalowych i jeszcze jakiś miejscowy wzorzec (Oddział Zamknięty). Kopiowanie nie było uznawane za nic zdrożnego – chodziło właśnie o to, żeby jak najbardziej przypominać wzory z Zachodu. Dlatego również rozumiem Azyl P. Andrzeja Siewierskiego, grupę jednego przeboju, w najlepszym razie dwóch-trzech, której pierwsza studyjna płyta „Nalot” (Klub Płytowy Razem/Polskie Radio 1985/2012, 4/6) właśnie wyszła w reedycji nakładem Polskiego Radia. Album zestarzał się ogromnie – i brzmieniowo, i pod względem spojrzenia na rockową formę trąci myszą. Sama jakość nagrania szwankuje zarówno na oryginalnym albumie, jak i w dużo mocniejszych pod względem kompozytorskim bonusach (jest „Mała Maggie”, no, jeszcze nieco późniejszy „I znowu koncert”). I dla tych ostatnich warto tego posłuchać – mimo zastrzeżeń cieszę się, że album doczekał się kompaktowej reedycji. Pozwala ona potwierdzić tezę o tym, że nawet najczęściej słuchane piosenki lat 80. pamięta się po latach w wyidealizowanej formie – z „Małej Maggie” pamiętałem przebojową linię refrenu, ale już nie katastrofalne brzmienie. Na tym tle współczesne zespoły – a mam na świeżo ósemkę wczorajszego finału konkursu „Zrób Głośniej!”, w którym jurorowałem – naprawdę nie mają się czego wstydzić.

W tym samym czasie ukazała się (kolejna już) reedycja drugiej płyty Rezerwatu, „Serce” (Wifon 1987/Polskie Radio 2012, 5/10). Okres ten sam, stylistyka syntezatorowo-gitarowo, z płaczliwą manierą wokalną Andrzeja Adamiaka, która – choć dla mnie odstraszająca – była przecież bardzo charakterystyczna. Tu realizacja Rafała Paczkowskiego sprawdza się po latach całkiem nieźle, choć spodziewałem się, że nie będę w stanie tego słuchać. Brakowało wówczas na polskim rynku producentów, co świetnie słychać tutaj – nawet jeśli jest jako tako zbalansowane brzmienie, pod względem pomysłów dźwiękowych jest jednostajnie. Przyciąga kilka naprawdę niezłych piosenek, ale w rozdzierających wersjach Rezerwatu są kompletnie nie do zaakceptowania, „Zaopiekuj się mną” mogłoby być hitem pod każdą szerokością geograficzną, ale w tej stylistyce przekracza barierę kiczu z takim trzaskiem jak wojskowe odrzutowce barierę dźwięku.

I znów prawie ten sam moment w historii polskiego rocka – wznowienie „Mordoplanu” (Polskie Nagrania 1988/Rita Baum 2012, 5/10) Klausa Mit Focha, czyli kontynuacji zespołu Janerki bez Janerki. Pustka, jaka powstała w wyniku jego nieobecności, świeci jak lej po bombie pośrodku średnio oryginalnej (wbrew opinii pewnego krytyka przytaczanej w książeczce) nowofalowej zawartości muzycznej i bardzo jednostajnego tempa – w stosunku do wybitnej płyty „Klaus Mitffoch”. To, co zostało z dawnego Klausa, to kliniczne brzmienie perkusji Marka Puchały. Cała reszta udaje, że nic się nie stało, a trend obejmuje, mam wrażenie, również teksty, które są nieudaną podróbką liryki Lecha Janerki z kompletnie nieczytelnym dla mnie balansowaniem między powagą a żartem. O ile dobrze pamiętam, płyta spotkała się w swoim czasie z dość krytycznym, ale mimo wszystko jeszcze ciepłym odbiorem. I przy tym bym pozostał. Dodatek do archiwum. Żadnej z tych płyt nie jestem zresztą w stanie wysłuchać dziś od początku do końca bez zgrzytania zębami.

Zestawienie polskich piosenek wszech czasów Screenagers, o którym już parokrotnie wspominałem, proponuje zupełnie inne spojrzenie na drugą połowę lat 80. – przez pryzmat nagrań Anny Jurksztowicz i Papa Dance. Czyli tej kolorowej zasłony, którą kreował późny PRL, żeby się wydawało, że jest dobrze. Może i słusznie, ale przydałaby się seria porządnych wznowień również nagrań z tej sfery, przyzwoity remastering, bo wersje, które są dostępne, wymagają zaangażowania przy słuchaniu najgłębszych pokładów wyobraźni. W dostępnych edycjach z trudem w ogóle pozwalają na odbiór. Poza tym są skażone kompletnym lirycznym brakiem zaangażowania, są w porównaniu z każdą powyższych płyt (nawet Rezerwatu) wyabstrahowane z rzeczywistości – poza peweksowskim umeblowaniem zwrotek Jurksztowicz. Ale proszę pamiętać, że pisze te słowa współtwórca jednego z najgorszych zespołów tamtego okresu. Wiem, co to znaczy złe nagranie, ale z drugiej strony znam pewnie i smak frustracji, uczucia – mam nadzieję, że młodsi czytelnicy uwierzą mi na słowo – najbardziej powszechnego w późnych osiemdziesiątych.