Poszukiwanie Naphty
Nie tak dawno pisałem tu o Naphcie przy okazji jego utworów na kompilacji wytwórni FASRAT. Ich zestawienie z zawartością nowej płyty jest jak porównywanie dużego miasta w piątkowy wieczór i w niedzielne przedpołudnie. Dla FASRAT wrocławski producent nagrywał utwory o zdecydowanie tanecznym charakterze. Oficyna Transatlantyk proponuje, jak to się kiedyś mówiło, lounge. Czyli rytmy raczej kanapowe, barkowe, czy co tam będzie dominowało w tym sezonie. Ale taki lounge w formie uduchowionej, mocno inspirowany afrobeatem i afrojazzem. I teraz wyobraźcie sobie raz jeszcze: najpierw gwarny piątkowy wieczór, potem leniwe niedzielne przedpołudnie, a wreszcie recenzenta, który chce z tego za wszelką cenę wydłubać sensy z wtorku na środę. A takiej muzyki zupełnie inaczej się słucha w zależności od okoliczności.
Przede wszystkim pierwszy pełny album Naphty – producenta bardzo osłuchanego, jakiś czas temu także ciekawie pisującego o muzyce – jest płytą z pewnym kluczem narracyjnym, co sugeruje tytuł 7th Expedition i ten fragment górskiej mapy z tyłu okładki, jak ze schematycznych rysunków Tolkiena. A więc wyprawa, zadanie, poszukiwanie. Jest też klucz sygnalizujący kierunki (i ambicje) międzynarodowe: od szeptów chińskiej wokalistki na początku po końcowe popisy estońskiego klawiszowca. To również swoista opowieść o obecnym statusie Naphty. Przyznaję, że miałem zawsze dystans do sponsorskich inicjatyw w rodzaju Red Bull Music Academy, ale kariery niektórych absolwentów tej didżejsko-producenckiej uczelni rozwijają się świetnie. I tak jest w tym przypadku. Bycie numerem 2 w katalogu longplayów oficyny Transatlantyk mającej na koncie zeszłoroczny album Ptaków też zobowiązuje.
Gdyby tak schematycznie nakreślić mapę tego, co się w Polsce robi, Naphta jest muzycznie po bardziej klubowej stronie niż Ptaki, ale mniej tanecznej niż wydawany przez Transatlantyk Lutto Lento, momentami blisko Galusa, gdy chodzi o rozmach brzmieniowy, lecz jednak bardziej zwarty, jeśli chodzi o formy. Jego zestaw, choć dość lekki, nie szczędzi bardzo mocnych, niskich partii perkusji i basu. Jest z pewnością rozbujany – choć w innym znaczeniu niż wspomniane polirytmiczne nagrania dla FASRAT. Kluczem wydaje się tu zapowiadający ten album utwór Arrival Contraptions Ancient Perils. To z miejsca jedno z potencjalnie najlepszych polskich nagrań elektronicznych, jakie ostatnio słyszałem, choć – bardziej niż reszta płyty – po kapitalnym temacie przynosi lekki rozjazd między klubową sekcją a wejściem organów. Miało mieć ono chyba charakter trochę po afrykańsku prymitywistyczny, ale zaryzykuję twierdzenie, że Mulatu Astatke zrobiłby to jednak zupełnie inaczej niż gościnnie pojawiający się tu Marek Pędziwiatr z Night Marks Trio (znany też z płyty wspomnianego Galusa). Jest to dla mnie pewien zgrzyt w końcowej części naprawdę niezłego utworu.
Pędziwiatr znakomicie wypada za to w delikatnych sonorystycznych fortepianowych „bazgrołach” powracających w Knowledge, otwierającym drugą i ciekawszą moim zdaniem stronę płyty. …And Consequences jest lekko psychodelicznie zwichrowaną kontynuacją poprzedniego utworu, autor zagęszcza tu warstwę rytmiczną, korzystając z pomocy kolejnych zagranicznych gości, tym razem perkusistów. Słychać w tym wszystkim niepokój twórczy, ale i przyjemność błądzenia, bo nie ma na 7th Expedition powrotów, zapętleń, eksploatowania tych samych pomysłów w kółko. Całość wieńczy Path to Enlightenment z ewidentną grą szablonem afrobeatowej perkusji, głębokim basem i nieco abstrakcyjną partią solową syntezatora – serią arpeggiów w stylu elektronicznego fusion, czyli gościnnym dziełem wspomnianego już Estończyka, Sandera Möldera. Piękna końcówka i na tym zakończę, żeby po raz kolejny posłuchać tego już nie jako recenzent, w niedzielne przedpołudnie.
NAPHTA 7th Expedition, Transatlantyk 2016, 7/10