Drugi sort pierwszego sortu

Lata 90. tak wielkiego zainteresowania nie wzbudzały chyba od lat 90. A właściwie nawet wtedy nikt się aż tak bardzo nimi nie przejmował. Jeśli więc wychodzi nowa płyta wokalisty, który przez mniej więcej trzy lata był wtedy bożyszczem, odkryciem, to teoretycznie pisać o niej powinni wszyscy. Tyle że najnowszy album Jeffa Buckleya nie jest szczególnie nowy, wręcz przeciwnie – zawiera najwcześniejsze sesje tego artysty o dość wyeksploatowanym płytowo dorobku, Dziś na Polifonii częściej niż o Jeffie Buckleyu przeczytacie o jego dziewczynie Joan Wasser (znaczenie nazwiska nie pozostanie mnie w tym kontekście zaskakiwać), w której obecności się utopił w roku 1997, a która później, najpierw na gruzach jego zespołu, potem na fali znajomości z Antonym i Rufusem Wainwrightem, zaczęła własną, całkiem dobrze rozwijającą się karierę. Aha, proszę się nie dziwić dzisiejszym tempem na Polifonii. Jak kiedyś Adam Słodowy – tekst miałem wcześniej gotowy.

Wokalnie Buckley był geniuszem po linii rodzinnej (zresztą naznaczonej ponurą historią – ojciec Tim Buckley też zmarł tragicznie). Autorzy piosenek, które tu śpiewa – Bob Dylan, Sly Stone, spółka Marr/Morrissey itd. – byli/są najwybitniejszymi twórcami kilku ostatnich dekad. Można się więc zastanawiać, dlaczego zbiór You and I nie jest płytą klasyczną, ani nawet obowiązkową. To pierwsze już zasygnalizowałem – umieszczone tu utwory to po prostu odkurzone dziś, bardzo wczesne sesje nagraniowe z 1993 r. Po drugie mam wrażenie, że w tych kameralnych utworach – z własnym gitarowym akompaniamentem, Jeff Buckley zaczynał zresztą jako gitarzysta – syn sławnego ojca bardziej popisuje się umiejętnościami wykonawczymi przed potencjalnym wydawcą niż pokazuje jako ukształtowany artysta. A fakt, że nawet głuchy podpisałby po czymś takim kontrakt, nie znaczy, że wszystko trzeba opublikować i kupić. Wokalista miał błysnąć już rok później jedynym wydanym za życia albumem Grace i wersją Cohenowskiego Hallelujah znaną dziś chyba lepiej niż oryginał. A po trzech kolejnych latach – umrzeć, kończąc króciutką karierę.

Buckley pozostawił po sobie oczywiście niemało szkiców i nagrań koncertowych, które jednak w dużej mierze już znamy. Poznaliśmy też w innych wersjach znaczną część piosenek z You and I, w tym rzecz jasna Grace oraz poruszającą wersję I Know It’s Over z repertuaru The Smiths, które udowadnia, że miał niebywałą rękę do coverów. Czy raczej – głos. Just Like a Woman Dylana pamiętać można z wydanej na innej płycie wersji koncertowej, podobnie jak Night Flight grupy Led Zeppelin. Ten ostatni w wersji z You and I jest zresztą bardzo charakterystyczny – polecam zerwaną końcówkę utworu z potwierdzającym nerwowość sesji „shit” na końcu. Publikowane wcześniej koncertowe wykonanie jest zwyczajnie lepsze. Nowy zbiór 10 utworów to rzecz w pierwszej kolejności dla archiwistów Buckleya. Choć oczywiście przypadkowy słuchacz, który dostanie album do ręki, może się zauroczyć lekkością stylu wokalnego i swobodą gitarowego stylu bohatera. Dyskusja nad jego wpływem na wspomnianych w pierwszym akapicie wokalistów, a także choćby zmierzającego na tegoroczny Off Festival Devendrę Banharta czy wielu jeszcze wykonawców z dzisiejszej nowej sceny folkowej, jest w zasadzie dawno już zakończona wnioskami i zamknięta. Podobnie jak dyskografia. Więc także tekst można mieć właściwie – jak u Słodowego – dawno już gotowy.

JEFF BUCKLEY You and I, Sony 2016, 6/10