Nie kończ, waść, wstydu oszczędź
Mam taką ogólną refleksję dotyczącą dzisiejszej kultury: dzieła mają początek, ale nie mają końca. Pozostają otwarte cały czas – nie tak, jak to opisywał zmarły właśnie Umberto Eco, czyli pod względem interpretacji, tylko tak po prostu otwarte. Dobrym przykładem jest współczesny serial: wielkie historie pisane zwykle dla telewizji przez najlepszych scenarzystów na rynku (ich odpływ z Hollywood widać jak na dłoni w oscarowej ofercie), a właściwie tylko rozpoczynane, bo finałem historii nikt się z reguły nie przejmuje. W końcu serial ma trwać, przynosić wyniki oglądalności następnym odcinkom. Za oszałamiający finał historii nikt nie zapłaci tyle, co za przedostatni odcinek zakończony mocnym fabularnym cliffhangerem. A teraz to się przenosi na płyty!
Mam oczywiście na myśli album Kanyego Westa, który – jak już zauważyła prasa – nie tylko nie potrafił skończyć pracy nad płytą przez kilka lat, ale jeszcze po premierze swoje utwory poprawiał. Prawdopodobnie poprawia je tak cały czas i być może nigdy nie osiągnie poczucia własnej perfekcji (w przeciwieństwie do tygodnika „wSieci”, który osiągnięcie stanu perfekcji ogłosił wczoraj). A gdyby udało się album The Life of Pablo utrzymać tylko i wyłącznie jako płytę dostępną w streamingu, mógłby go przecież poprawiać w nieskończoność! A my za każdym razem słyszelibyśmy nieco inną całość.
Kto dziś zaczyna, rzadko w ogóle myśli przez pryzmat „całości”. Na podobnie otwartą wygląda w pewnym sensie historia z Vinylem, serialem, o którym pisałem w zeszłym tygodniu, a który śledzę z pewnym wyprzedzeniem i fabularnie rozwija się to lepiej niż się wydawało w pilocie. Choć nie mam złudzeń: Scorsese i reszta nie napisali historii, oni tylko stworzyli początek czegoś, co pewnie nigdy nie doczeka się puenty, co się kompozycyjnie nie zamknie – bo ileż seriali kończy się godnie? Może Sześć stóp pod ziemią. Bob Lefsetz, znany analityk show biznesu muzycznego, przejechał się po Vinylu ostro, wyliczając, że obsada jest źle dobrana, że nie wierzy Bobby’emu Cannavale, że całość przegrywa z konkurencyjnym w sumie „Imperium”, a wreszcie (Lefsetz dobrze pamięta lata 70. w amerykańskim showbizie) szefowie wytwórni nie zachowywali się w ten sposób, a ulica wyglądała inaczej. Zawsze wiedziałem, że Scorsese jest przereklamowany – napisał Lefsetz na swoim blogu. I zebrał tyleż słów ostrych polemik, co gorących głosów wsparcia. Wśród popierających byli m.in. Andrew Loog Oldham (dawny menago Stonesów) i Mike McCready z Pearl Jam. Wśród innych reakcji szczególnie zabawna była ta Richarda Hella, którego do zrecenzowania serialu zaprosił serwis Stereogum, m.in. ze względu na podobieństwo losów (i fizyczne!) jednego z bohaterów do Hella. Otóż współzałożyciel grupy Television dziwi się temu, w jaki sposób eksponowany jest u Scorsesego wątek kokainy – te grymasy, reakcje na wciągnięcie kreski, nieproporcjonalne do tego, jak sprawa wygląda w rzeczywistości. O tyle się zgadzam, że Finestra reaguje narkotyki prawie tak jak agent Stansfield grany przez Gary’ego Oldmana w Leonie zawodowcu. W każdym razie sprawdźcie dziś kluczowy (po niezbyt satysfakcjonującym pilocie) drugi odcinek.
Nie zamierzam oczywiście piętnować współczesnej kultury za to, że jest, jaka jest. Najwidoczniej odpowiada na pewną potrzebę trwania w opowieściach. Jak supergrupa Cavern Of Anti-Matter, która jest podwójnie wtórna, choć w tym wypadku – jak przy podwójnym minusie w matematyce – w ostatecznym rozrachunku wychodzi jej to na plus.
To niejako uzupełnienie wpisu piątkowego, który dotykał obecnych losów Laetitii Sadier z grupy Stereolab. Dziś będzie o działaniach Tima Gane’a, jej byłego męża, niegdyś współtworzącego małżeński trzon tamtej grupy. Teraz, wspólnie z Holgerem Zapfem i Joe Dilworthem, niegdysiejszym perkusistą Stereolab, tworzy trzon Cavern of Anti-Matter. Napisałem w tym kontekście o supergrupie ze względu na udział w przedsięwzięciu innych ciekawych postaci z kręgu sceny psychodeliczno-rockowej: Bradforda Coxa z Deerhuntera i Petera Kembera (Sonic Boom) ze Spacemen 3. Pojawia się też gościnnie Jan St Werner z Mouse On Mars.
Całość jest dość przewidywalna – wzorem obecnej w nagraniach Stereolab motoryki idzie za stylem krautrocka (to jest ta podwójna wtórność). W długim – i w zasadzie stanowiącym o atmosferze całości – utworze Tardis Cymbals jest to charakterystyczny dla Gane’a wpływ Neu!, tyle że obudowany w tyleż delikatne, co finezyjne motywy melodyczne, przełamania, jakich próżno by było szukać u Niemców. Ten jeden 12-minutowy utwór odcedzi już właściwych odbiorców płyty. Choć i prostacki organowy groove Insect Fear, i rozpędzone arpeggia z charakterystycznym motywem gitarowym w Echolalii przyniosą miłośnikom Stereolab kolejne miłe chwile uniesień. To muzyka, która płynie równym, parzystym rytmem – pomijając metrum 7/8 we wspomnianym utworze na otwarcie płyty (ale i to mieści się gdzieś w rejonach eksplorowanych w muzyce kosmicznej lat 70.) – i łącząc pod szyldem włoskiego sytuacjonizmu (praca Caverna dell’Antimateria z końca lat 50. dała nazwę zespołowi) pewne staroświeckie elementy nagrań Stereolab z futurystycznymi barwami syntezatorów.
Nawet kiedy ta muzyka schodzi z tonu stereolabowego, to wpada w rejony dobrze znane i takie, które prywatnie lubię. W Blowing My Nose Under Close Observation idzie w stronę electro, z odrobiną klasycznych brzmień Kraftwerk, w Hi-Hats Bring the Hiss wychodzi z tego na moment techno, a Liquid Gate – piosenkowy przerywnik – jest wyraźnym i wcale niegłupim ukłonem w stronę stylistyki Bradforda Coxa. Bardzo przyjemne, mimo że przecież przyjmowane będzie to jako kolejny odcinek, kontynuacja serii. I nie ma przy tym wszystkim mowy o podsumowaniu dawnego dorobku Stereolab, nie ma mowy o czymś, co dorównuje tamtym nagraniom, ani tym bardziej – co by skutecznie konkurowało z najlepszymi z nich. Prawdę mówiąc, nie jest to nawet pełnoprawna kontynuacja, raczej (jak powiedzieliby fani seriali) spin-off. Zresztą może to i dobrze – po pierwsze próba spuentowania dwudziestu lat działań świetnej grupy skazana by była na wstyd i porażkę, po drugie – żyjemy w czasach niekończących się opowieści.
CAVERN OF ANTI-MATTER void beats/invocation trex, Duophonic 2016, 7.5/10