RSS Boys spotykają Gang Albanii

To mało prawdopodobne, ale możliwe. Wyobraziłem sobie spotkanie na scenie RSS Boys i Gangu Albanii na tegorocznych Fryderykach, realne po raz pierwszy w historii dzięki zgłoszeniom do nominacji. Głosowanie trwa i nie chcę wywierać presji na innych członków Akademii Fonograficznej (sam już wrzuciłem głos do urny), ale jest w czym wybierać. Doceniane w światowych podsumowaniach HDDN i Vanishing Land Mirta w kategorii-worku Muzyka elektroniczna i alternatywna (w tym roku wyjątkowo obszernej) – w końcu któż lepiej łączy obie sfery? Nagrobki i Stan prac w kategorii rockowej? Nie chcę niczego sugerować, ale trofeum za Debiut roku dla opisywanego ostatnio w prasie międzynarodowej projektu Mazut z tego punktu widzenia wydaje się też przesądzone. Wyobraziłem sobie nawet zdjęcie laureatów na koniec kwietniowej (zapewne) gali: Mazut, Nagrobki, RSS Boys w burkach, a obok Gang Albanii – bo w kategoriach hiphopowych środowisko małych labeli nie dopisało frekwencyjnie tak jak szanowna BDTA w wyżej opisywanych. A gdyby tak dopisało, to przecież by ten rodzimy show biznes, jak to się mówi w sieci, zafloodowało.

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że nic nie cieszy mnie bardziej niż wpuszczanie artystów uznawanych za niszowych do dyskusji o krajowej scenie na poziomie najszerszym z możliwych. To dość niebezpieczne, bo w niektórych środowiskach mam przez to opinię lekkiego świra, coraz częściej też odbieram telefony lub maile od ludzi z majorsów czy po prostu większych labeli, którzy w pierwszych słowach informują mnie, że wydają coś, co pewnie nie mieści się w kręgu moich (tu – dla dobra współpracy – pomijają słowo „dziwnych”) zainteresowań, ale żebym posłuchał. Na co odpowiadam, że do tej pory miałem problemy z odbiorem nagrań ich (tu – dla dobra współpracy – pomijam słowo „niezdolnego”) podopiecznego, ale że posłucham. A potem na 30 moich krajowych płyt roku jakieś 20 (liczę z grubsza, nie znam listy płyt zgłoszonych do kategorii jazzowej, bo tam mnie – pewnie też dla dobra współpracy – nie zapraszali) podczas selekcji do Fryderyków się nie pojawia. Stąd moja nieśmiała prośba, którą kieruję co roku do szefów małych labeli: zgłaszajcie te wasze niszowe fonogramy. Jeśli nie dla siebie i nie dla artystów, to chociaż z myślą o autorze Polifonii i innych blogerach czy recenzentach piszących o tych fonogramach przez cały rok. Bo dzięki temu mainstreamowi koledzy będą na nich patrzeć poważniej. Tak jak poważniej z czasem zaczynają myśleć o artystach, których rok czy dwa lata wcześniej klasyfikują jako kompletną niszę, nurt dla freaków z warkoczami na brodach. Bo zderzenie z rzeczywistością przychodzi, gdy już w centrum Warszawy otworzą salon, gdzie plotą warkoczyki na brodach.

No właśnie. Zamilska (u której bardzo lubię już to, że przedstawia się tak twardo – po nazwisku) jest na etapie przekraczania granicy i powinna dziś majaczyć już nie na obrzeżach, ale blisko centrum zainteresowania tych, których w ogóle obchodzi dzisiaj muzyka. Miałem na to nadzieję już opisując poprzednią jej płytę Untune. Dzisiaj, po minialbumie Undone nie mam wątpliwości. To bardzo precyzyjna wypowiedź artystyczna, a zarazem mocna, ekspresyjna reakcja na to, o czym słychać w wiadomościach ze świata. A przy okazji – z tego, co mi wiadomo – efekt podróży po świecie. Spójna – od wieloznacznej, choć niepokojącej okładki z tymi wszytymi w piękny materiał sukni swastykami (których znaczenie jest, jak wiadomo, zupełnie inne na Wschodzie niż na Zachodzie), po mroczne barwy syntezatorów i ciężkie partie perkusji, dyskretnie zagęszczane tu i ówdzie typowymi dla Azji figurami rytmicznymi.

Każde pokolenie ma, jak wiadomo, własny czas. Kiedyś Lady Pank śpiewało tekstem Mogielnickiego, że „coś dzieje się znów na Bliskim Wschodzie”. Dzisiaj Zamilska pogłębia to stwierdzenie i poszerza, nie potrzebując żadnego Mogielnickiego do pomocy, właściwie nie potrzebując nawet słów. Wystarczą sample ze śpiewem muezina, odgłosy z ulicy, jakieś okrzyki, wokalne sample. Być może niewinne, poprzez kontekst odbioru pogłębiające jednak wrażenie niepokoju. Towarzyszą temu – teoretycznie abstrakcyjne – brzmienia syntezatorowe. Ale pokolenie jest przygotowane na odbiór wyrastającej z techno, ale zdecydowanie wychodzącej poza ten nurt muzyki polskiej producentki. I to przygotowane przez dwie dekady rozwoju nowej sceny elektronicznej w Polsce.

Zamilska nawiązuje tu zresztą brzmieniowo – lub wręcz wykorzystuje je wprost, tego nie wiem – do dość rozpoznawalnych w latach 90. suchych, surowych, lecz bardzo dynamicznych i intensywnych barw generowanych na komputerze Amiga (pamiętacie ProTrackera?). Bardzo charakterystyczne, po części zastępują one elementy noise’u obecne wcześniej w nagraniach artystki i sprawiają, że zestaw sprawia wrażenie nieco bardziej komunikatywnego niż Untune, bardziej szorstkiego niż hałaśliwego. I to one, m.in. w znakomitym utworze Rise, do dużej siły przekazu dokładają bliskość i fizyczność samego dźwięku. W pozornie chłodną muzykę Zamilska wszywa w ten sposób ogień i gniew. Z jednej strony robi to wrażenie idealnej ilustracji filmowej, z drugiej – nie potrzebuje obrazów, jest wystarczająco dosłowne. I przekonujące pod każdym względem.

ZAMILSKA Undone, Untuned 2016, 8/10