Lata 90. – powroty są drażliwe

Ciepłe głosy, wyrafinowane piosenki, wibrafony i smyczki, rozbudowane zestawy perkusyjne, inspiracje muzyką współczesną, minimalizmem, elegancja i próby przełamania banału w muzyce popularnej. Takie też (poza grunge’em i techno) próbowały być lata 90. A teraz nowe płyty wydały aż trzy zespoły, na które się wtedy snobowano. I nie powiem, żeby wynikało z tych wydawnictw coś szczególnie dobrego. Warto się jednak przyjrzeć wszystkim trzem płytom, bo – o ile dobrze odczytuję koniunkturę – czeka nas tego znaczenie więcej. Do tego stopnia, że nawet w życiu publicznym wracają lata 90. Pytanie: ile jesteśmy w stanie tego przyjąć?

Zacznijmy od Tortoise. Pierwsza nowa płyta od siedmiu lat to jednocześnie najgorszy album tej grupy w całej jej historii. Zespół stworzony po to, żeby prezentować polirytmiczne partie perkusyjne (w porywach do trzech perkusistów), trochę się już dusił w późniejszych latach działalności, gdy prezentował swoją wizję rocka progresywnego. Teraz już nawet tego nie ma. Najlepsze momenty płyty The Catastrophist są wtórne w stosunku do tego, co zespół robił (dotyczy to zarówno miniatury Gopher Island, jak i zbudowanego na syntezatorowych repetycjach Gesceap), ale ostatecznie i tak jest ich zbyt mało. Prócz nich mamy wysmakowany pop z odrobiną funku, ale bez polotu. Mamy cover starego hitu (Rock On) w niezbyt wyszukanej formie, albo przeciętne echo Stereolab (stara przyjaźń – John McEntire z Tortoise produkował jedne z najlepszych płyt tamtej grupy) w utworze Yonder Blue śpiewanym przez Georgię Hubley z Yo La Tengo. Przeciętność tego zestawu jest uderzająca i daje obraz niezbyt pięknej katastrofy, którą tytuł przecież w pewnym sensie wróżył. Działa to wszystko tym gorzej, że poszczególni muzycy chicagowskiej grupy dalej grają w innych składach, więc bezrobocie im nie grozi. A Tortoise trudno uznać za maszynkę do zarabiania pieniędzy – nie ruszą przecież dla pieniędzy w trasę po świecie by wykonywać godzinne wersje Djed. Choć oczywiście wolałbym iść na taki koncert niż dalej słuchać nowych utworów.

TORTOISE The Catastrophist, Thrill Jockey 2016, 4/10
Do posłuchania tutaj

Kiedy Tortoise urzekali repetycjami na instrumenty perkusyjne, grupa Tindersticks zapraszała do swojej muzyki ładnie zaaranżowanymi smyczkami, sekcją dętą i niepowtarzalnym, ciepłym barytonem lidera Stuarta A. Staplesa. Też byli w latach 90. sensacją – i płytową, i koncertową. Im z kolei – bardziej niezmiennym i regularnie nagrywającym – część z atmosfery starych nagrań udało się zachować. Choć i w tym wypadku nowy album – The Waiting Room – pozostaje cieniem tych ostatnich. Niby ma podobną dynamikę – słychać ją choćby w Were We Once Lovers? czy We Are Dreamers! (śpiewanym z Jehnny Beth z promującej właśnie nie najgorszy nowy album grupy Savages). Dęciaki w Help Youself (aranżacje: Julian Siegel) same w sobie brzmią fajnie, ale wydają się trochę odklejone od całej kompozycji. Za to wrażenie robi piękny motyw ze wstępu, który okazuje się dziełem Polaka, Bronisława Kapera, autora muzyki do filmu Bunt na Bounty, człowieka należącego do skromnego wciąż grona polskich laureatów Oscara. Da się tego słuchać z przyjemnością, ale w momencie, gdy w Staplesie zacząłem słyszeć nowe wcielenie Cohena (Hey Lucinda), nabrałem ochoty, żeby posłuchać Cohena, i straciłem zainteresowanie The Waiting Room.

TINDERSTICKS The Waiting Room, City Slang 2016, 6/10

Prawdę mówiąc, z największym zaciekawieniem słuchałem najkrótszej w zestawie płyty The High Llamas Here Come the Rattling Trees. Irlandczyk Sean O’Hagan, też w swoim czasie kumpel i współpracownik muzyków Stereolab (których The High Llamas bywali kameralnym, akustycznym odpowiednikiem), to z całego opisywanego dziś grona postać chyba najsłabiej pamiętana (a warto sobie przypomnieć choćby album Gideon Gaye). Forma, którą wybrał – cykl piosenek i instrumentalnych miniatur powstałych jako rodzaj przedstawienia teatralnego – wydaje się z pozoru drugorzędna. Zarazem jednak to ona chroni go tu przed banałem. Kiedy więc pojawia się temat tytułowy, jest melodyjnie, wręcz chwytliwie, a przedtem i potem mamy znów wycofaną produkcję, delikatne brzmienie, lekką psychodelię spod znaku The Beach Boys. Wokalne motywy w stylu Roberta Wyatta przeplatają się tu z krótkimi interludiami zbudowanymi na brzmieniach np. marimby. Wszystko razem jest dość bezpretensjonalne, wydaje się na początku muzyką ilustracyjną robioną na autopilocie, a okazuje opowieścią, którą snuje muzyką sam O’Hagan. Gdyby z tego wydłubać piosenki, była znakomita epka. A gdyby się tak już z kolei silić na jakieś podsumowanie całej dzisiejszej trójki, to trzeba by było zwątpić w moc kreacyjną lat 90. Trzy spośród ulubionych zespołów tamtej epoki każą mi – przynajmniej momentami – powątpiewać, czy aby dobrze ją pamiętam. A jedno, co wciąż po tych niezbyt pocieszających spotkaniach mogę zawyrokować, to że takich trudnych spotkań w roku 2016 będzie dużo więcej.

THE HIGH LLAMAS Here Come the Rattling Trees. Music From the Original Stage Production, Drag City 2016, 7/10