Zwariowana? Zblazowana? Zbuntowana?
Podejrzewałem, że w końcu przyjdzie mi się zająć na tym blogu muzyczną transgresją Miley Cyrus. Ale nie przypuszczałem, że w tak ciekawych okolicznościach. Mina Nicki Minaj na wręczonych w ostatni weekend nagrodach VMA – które z muzyką nie mają wiele wspólnego od lat – była bezcenna. Cyrus skradła show wszystkim, używając tych samych środków, co cała reszta – golizny, wyzywających póz i gwiazdorskiej bezczelności – tyle że w wyraźnej przesadzie. Robiąc z cyrku cyrk. Śledzę więc od wczoraj doniesienia i lamenty mediów, które rzadko mnie interesują: RMF Maxxx o tym, że Cyrus była „prawie naga”, albo Eski, że jej nowy teledysk to najbardziej obleśny wideoklip wszech czasów. Czytam wreszcie opinie fanów, którzy zastanawiają się, czy to, co obserwują, to może tylko jakiś żart. Ciekawa sytuacja, szczególnie że przeglądając reakcje internetu na przemianę dawnej gwiazdki Disneya, słucham jej nowej, właśnie udostępnionej za darmo płyty. W ten sposób gwiazda najwyraźniej chce przepuścić zarobione na wczesnej karierze pieniądze.
Było co przepuszczać – poprzedni album Bangerz sprzedał się w jakichś 5 mln kopii. Do tego dochodzą spore zyski Cyrus ze streamingu (klip Wrecking Ball ma aktualnie jakieś 800 mln odsłon). I było z kim przepuszczać, bo od jakiegoś czasu Miley przyjaźni się z Wayne’em Coyne’em z The Flaming Lips, który byłby w stanie wydać na konfetti, brokat i fluorescencyjne farby równowartość PKB średniej wielkości kraju. Do tego jeszcze, jak się sugeruje, przeżywa kryzys wieku średniego, co zresztą potwierdzałaby tendencja do żartów na większą skalę, jak wnoszenie atrapy granatu na lotnisko w Oklahomie (albo zachowań w stylu wyrzucenia perkusisty z byle powodu). Częste współprace z młodszymi o 30 lat wokalistkami (Miley, Ke$ha) też nie są tu kontrargumentem. Poza tym dzięki Miley Cyrus lider The Flaming Lips ma okazję pracować w skali makro, w dodatku jeszcze sprowadzając na złą drogę psychodelii i radykalnych rozwiązań muzycznych gwiazdkę banalnego popu. A dla niej to partner niebezpieczny o tyle, że nie jest dobrym wujkiem, który zastopuje i powie, że „tego się nie godzi”. Wręcz przeciwnie.
Nowa Cyrus przedstawiła się już podczas gali VMA i ten sam utwór Dooo It! otwiera płytę: „Tak, palę trawkę / Tak, kocham pokój / Ale mam to gdzieś / Nie jestem hipiską”. To niezła odpowiedź na pytanie o to, czy dostajemy jakichś zestaw odsączonych z cukierkowości, ale wciąż popowych pieśni protestu. Nic z tych rzeczy. Płyta Miley Cyrus and Her Dead Petz to z grubsza ta sama naiwność, ale spuszczona ze smyczy. To kolorowy świat, który stał się bardziej kolorowy i ta sama emocjonalność, która stała się emocjonalnie przejaskrawiona, a do tego trochę naigrywania się z samej siebie i swojego gwiazdorskiego statusu. Ten element niepowagi – choćby do piosenki o jej psie Floydzie (podobno zagryzionym przez kojoty) The Floyd Song – wnosi właśnie Coyne i jego kompania. Poza tym wnoszą tu niestrojące gitary, przesterowaną perkusję, kosmiczne syntezatory, efekty zniekształcające wokale i mnóstwo innych pomysłów, z których zastosowaniem i tak trochę się tu ograniczają. I jeszcze – co docenia sama Cyrus – pracę zespołową. Nie zrobili z tej płyty kolejnego albumu The Flaming Lips, choć są utwory, które można by przekleić na ich płytę 1:1, choćby melancholijny (w stylu The Soft Bulletin) Karen Don’t Be Sad.
Pojawiły się komentarze, że wokalistkom pop przeklinać nie wypada. A brzydkie słowa występują tu hurtowo i zazwyczaj syggalizują mniej psychodeliczne czy surrealistyczne, bardziej przyziemne fragmenty płyty. Czasem (to pewien zarzut, do którego wrócę) brzmiące zresztą jak inna płyta. Łączą się – jak w BB Talk – z mocnym wyrażaniem potrzeb seksualnych. Są momenty, gdy przemawia do nas wyraźnie zmęczona gwiazda pop, momentami (Fweaky) zblazowanie słychać wprost w jej głosie. Tu i ówdzie ewidentnie kala własne gniazdo w prześmiewczym I’m So Drunk. W 1 Sun moim zdaniem wyśmiewa Lanę Del Rey. Kiedy indziej – jak w kończącym płytę Pablow the Blowfish o zdechłej rybce-rozdymce – sam gubię granicę między tym, co jest na poważnie, a co jest zgrywą. Ale imponuje panowanie nad głosem, modulowanie jego brzmienia, aktorska gra, która się tu odbywa. Są też na płycie ewidentne dłużyzny, szczególnie w środkowej części i w utworach, przy których nie majstrowali członkowie The Flaming Lips (Lighter, banalny I Forgive Yiew). Wśród gości mamy Ariela Pinka w Tiger Dreams – z metaforyczną wizją własnej śmierci, nagradzanej aplauzem przez publiczność. I jeszcze jedną kluczową frazą: And we always end up singin’ the same song / Helps us to forget that we were wrong.
Końcowe Twinkle Song to jakaś wizja na kwasie. Nie przejdzie to na żadnej liście przebojów, pod żadną szerokością geograficzną. Dlatego ciekaw jestem, co na to wyjście poza konwencję ładną, bezpieczną, w stronę dziwnych opowieści przekazywanych z przesadzoną, kampową emocją, do jakiej nawet świat cukierkowego popu nie przyzwyczaja, zareagują słuchacze. Ja bym wyciął z tej 92-minutowej płyty rewelacyjny album na 40-45 minut. Ale oczywiście mogę być przesadnie przywiązany do zwartej płyty czasów winylu na 40 minut, którą sztucznie rozdęto do minut 70, gdy pojawił się kompakt, a w sytuacji darmowego streamingu urosła do absurdalnych rozmiarów. Poza tym utwory dzielą się zbyt zasadniczo na te, które Mike Will Made It przygotowywał najwyraźniej z myślą o kolejnej „zwykłej” płycie Miley, i na resztę, autorstwa samej Cyrus i The Flaming Lips.
Jest oczywiście uproszczona odpowiedź na to wszystko: narkotyki. Tak jak w słynnej opowieści dotyczącej jednego z brytyjskich rave’ów pod gołym niebem w roku 1989, kiedy to lokalny inspektor policji miał w czasie rozprawy sądowej przeciwko organizatorom imprezy zeznawać: „Po tym, jak usłyszałem, jaką puszczają muzykę, chciałem z miejsca oskarżyć ich na podstawie ustawy o nadużyciu narkotyków”. Nie oskarżam Cyrus o nadużywanie. Zresztą to dorosła osoba, a ocenianie gwiazdy pop według innych kryteriów niż eksperymentujących z LSD członków The Beatles czy zaćpanych przez pół życia, ale całkiem twórczych Stonesów byłoby jakąś skrajną głupotą i hipokryzją. Jej firma Smiley Miley Inc. (skojarzenia?) wydała właśnie płytę, na podstawie której można by próbować aresztować autorkę i wszystkich współpracowników na podstawie tej samej ustawy, na którą powoływał się angielski policjant. Tyle że w głupawej branży, z której wyszła Miley, album o tak dziwnej zawartości, niepokojącym charakterze i demonstracyjnie eklektycznym brzmieniu i tak nieoczywiste, a przy tym nonszalancko rzucone, niedopracowane marketingowo pomysły, to już nie skandal, to granat podrzucony pod „ściankę”.
MILEY CYRUS Miley Cyrus and Her Dead Petz, Miley Smiley Inc. 2015, 7/10
Komentarze
Pewnie roluje blanty na bekstejdżu 😉
Kiedyś była era Madonny, potem Britney Spears i Christiny Aguilery, teraz rządzą i szokują Lady Gaga i Miley Cyrus.
Ogólnie nie słucham jej muzyki, ale za postawę popieram.
Co do albumu, który jednak przesłuchałem…
Przyjemna psychodela, niezły wokal.
„Karen Don’t Be Sad” mnie się skojarzyło z „Song for a Warrior” Swans.
Dłużyzny odczuwałem już od trzeciego utworu. Część kompozycji skróciłbym o połowę. Zrobić z tego materiału 45-minutowy album – o tym samym pomyślałem. Ostatecznie godzinny.
Ja też się zastanawiam nad „Pablow the Blowfish”. Brzmi troszkę jak zgrywa, ale równocześnie – przecież Cyrus jest od niedawna weganką, więc przynajmniej część tekstu może być bardzo na poważnie.
Po pierwszym przesłuchaniu najwyżej oceniam „Slab of Butter”.