Trzeci najlepszy sposób kontaktu z muzyką
Pierwszy i drugi są dość oczywiste. Koncert lub nagranie płytowe. Ale fakt, że muzyka wylewa się dziś zewsząd, zachęca mnie do wyboru trzeciej metody. Podpowiedziała mi ją jedna z rozmów radiowych o dokumentach – bodaj w Tok FM – w której padło hasło „dokumenty muzyczne nierzadko stają się przebojami”. Chodziło o przypadek „Sugar Mana” oczywiście. Ale też o nowy film „Kurt Cobain: Montage of Heck”. Można do tego dopisywać kolejne dość masowo oglądane filmy dokumentalne: „Buena Vista Social Club”, „Stop Making Sense”, „Hype!/Zadyma!”. Ja bym z tą tezą poszedł dalej: dokument filmowy to trzecia najlepsza forma obcowania z muzyką. Wprawdzie dość mocno pociętą, ale za to często dobrze dobraną, no i wygodnie ograniczoną do najlepszych fragmentów. Uzupełnioną o opowieść o tej muzyce, która nierzadko wywołuje nie mniejsze emocje niż same nagrania. Poza tym formą dość wierną i nie traktującą ścieżki dźwiękowej instrumentalnie. Dobrze skonstruowany muzyczny dokument nie zastąpi rzecz jasna płyty czy występu, ale nie znam czegoś, co z równą energią nas popchnie do zakupu albumu z muzyką lub biletu na koncert. A w tym tygodniu rozpoczyna się festiwal Docs Against Gravity, na którym – o ile macie projekcje gdzieś w zasięgu (są w Warszawie i Wrocławiu, ale pojedyncze również w całej Polsce) powinniście obejrzeć przede wszystkim dwa filmy.
Pierwszy to dokument o Billu Drummondzie. Możecie go nie pamiętać, bo lata sławy najważniejszej formacji, w której grał, duetu KLF, przypadły na początek lat 90. Byli wówczas jednym z najpopularniejszych zespołów w Wielkiej Brytanii – w co trudno dziś uwierzyć, bo też dziś prawie nie ma po nim jakichkolwiek nagrań. Zespół wyszedł na scenę w czasie BRIT Awards w roku 1992 z karabinem, na pożegnanie „rozstrzelał” publiczność ślepakami, po czym wyjechał gdzieś na odludzie i dokonał aktu spalenia miliona funtów zarobionych na najpopularniejszych singlach. Akt ten stał się de facto performansem artystycznym, utrwalony został na wideo i dyskutowano o nim długo w telewizji BBC i w całych brytyjskich mediach. Po tym wszystkim panowie Drummond i Jimmy Cauty wycofali z obrotu, na ile tylko mogli, cały katalog swoich nagrań, co oznacza, że można dziś kupić bodaj tylko amerykańskie czy dalekowschodnie tłoczenia płyty „The White Room”. Oparty na samplach z nagrań bardzo popularnych artystów, m.in. Elvisa Presleya, „Chill Out”, jest jeszcze trudniej dostępny (ratunkiem są oczywiście piraci). O całej historii KLF poczytacie w fantastycznej książeczce Johna Higgsa „The KLF: Chaos, Magic and the Band who Burned a Million Pounds”, która ukazała się dwa lata temu.
Drummond ma w tej chwili 62 lata, wciąż naturę anarchisty (choć żyjącego pewnie na resztkach pieniędzy z okresu sławy KLF) i… założył jakiś czas temu nowy zespół. Nowa formuła jest jednak w pewnym stopniu próbą rekreacji tego aktu spalenia gotówki, bo ma naturę skrajnie niekomercyjną, ulotną, a nawet filozoficzną. Otóż Drummond prowadzi działania jako The17 – wychodząc z założenia, że muzyka jest dostępna zbyt łatwo, po szoku zetknięcia z iPodem, który zmusił go do ciągłego skipowania i odebrał w jego oczach resztki wartości nagrywanej muzyce. Jest zresztą Drummond propagatorem idei No Music Day, czyli Dnia Bez Muzyki (21 listopada). The17 jest chórem przypadkowych ludzi, których Drummond nagrywa w ramach różnych koncepcyjnych projektów, metod, które opisuje jako „partytury”, np. jeżdżąc po Wyspach Brytyjskich wzdłuż 53 równoleżnika. Idea jest taka, że ludzie śpiewają mu pojedyncze frazy, a on później, na koniec projektu składa z nich utwór, który zostanie przesłuchany tylko raz, a potem zniszczony. Nie trafi do żadnej dystrybucji, nigdzie. A jedynymi świadomymi całego wydarzenia ludźmi będą uczestnicy projektu. Czyli tak jak to drzewiej bywało z muzyką. A właściwie – tak jak to bywało najwcześniej, gdy jedyną formą dystrybucji był ludzki głos. Tyle tylko, że za Drummondem jeździ jednak Stefan Schwietert, niemiecki reżyser, który o tych pomysłach zrobił film „Wyobraź sobie świat bez muzyki”. Więc tych świadomych istnienia The17 będzie więcej, ale ile tak naprawdę dowiedzą się o tym zespole? Tego nie mogę już opowiedzieć, żeby nie odbierać przyjemności z oglądania filmu. W każdym razie rzecz daje do myślenia, a przy okazji opowiada nieco historii KLF, bo w pewnym momencie Drummond zagląda do swoistej „izby pamięci”, czyli kontenera, w którym obaj z Cautym zamknęli całe archiwum nagrań i pamiątek po zespole. W każdym razie w moich oczach Drummond potwierdził opinię najciekawszego spośród artystów, którzy nic nie nagrywają.
Drugi film, który trzeba zobaczyć to lepszy na pewno od strony formalnej (i w ogóle dystansujący pod tym względem większość festiwalowej produkcji) film „Przypadek trzech równoczesnych marzeń” poświęcony postaci Rahsaana Rolanda Kirka. To właśnie ten moment, gdy dokument znaczy dużo: tyle mniej więcej co książka biograficzna odbierana jednocześnie z płytami i urywkami z koncertów. Niby większość z nich jest pewnie jakoś dostępna, ale nić narracji, którą snuje Adam Kahan, pozwala rzeczywiście opowiedzieć zarówno o życiu niewidomego od urodzenia afroamerykańskiego multiinstrumentalisty, jak i pokazać, czym była jego muzyka, jakie znalazł zastosowanie dla niebywale rozwiniętych, szczególnie ja na tamte czasy (lata 60. i 70.), technik oddechu cyrkulacyjnego i gry na kilku instrumentach dętych jednocześnie. Taka zszywana z archiwaliów i współcześnie nagrywanych wywiadów opowieść z reguły po jakimś czasie się rozpada, więc Kahan znalazł dodatkowe spoiwo – poszpachlował szpary sekwencjami animowanymi utrzymanymi w duchu epoki i próbującymi oddać kontakt niewidomego Kirka ze światem.
Nie udało mi się obejrzeć wszystkich filmów o muzyce, które festiwal ma w tym roku do zaprezentowania. Nie widziałem jeszcze pokazywanego tu dokumentu „15 stron świata” o Eugeniuszu Rudniku, który zostawiłem sobie już jako projekcję na duży ekran. Podobnie z filmem o Pulp, który też zaprezentuje Docs Against Gravity. Trochę zawiodłem się na „Tónlist: muzyka po islandzku” – kolejnym filmie na ten sam temat, który choćby widzowie „Heimy”, filmu o Sigur Rós, który de facto większą część tej historii już opowiadał, i to lepiej. Zresztą: ile można filmów o islandzkiej scenie nakręcić, żeby nie zdublować rozmówców? Ciekawszy jest film „Nas – Illmatic” o słynnym amerykańskim raperze, ale tu raczej rzecz buduje historia życia, a nie jakaś szczególnie oryginalna formuła filmu. Poza wymienionymi można będzie jeszcze zobaczyć filmu „Sume: Rockowa tożsamość Grenlandii”, „Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka”, „Sen Szeherezady” oraz „Twisted Sisters!”. Do tych dwóch ostatnich mam ambiwalentny stosunek, a dwa pierwsze zamierzam jeszcze zobaczyć. Wszelkie informacje o programie festiwalu – który przedstawiłem przecież tylko w małej części – tutaj. Otwarcie imprezy już dziś.
Dziś płyta z katalogu warszawskiej wytwórni Monotype, jedna z pięciu, jakie ostatnio wyszły – i chyba najlepsza. A już na pewno najmocniejsza. Duet Dave Philips & Hiroshi Hasegawa. Pierwszy, szwajcarski muzyk sceny eksperymentalnej, występujący też jako dp, odpowiedzialny jest tu za noise’owe nagrania terenowe insektów, realizowane w Wietnamie, Ekwadorze, Tajlandii i Indonezji. Drugi, japoński artysta sceny noise znany z formacji C.C.C.C., przetwarza te nagrania przez różnego rodzaju filtry i efekty. To, co z tego powstaje, robi miażdżące wrażenie od pierwszych minut, które narasta z upływem czasu – obawiam się tylko, że ludzie odczuwający strach przed owadami nie będą w stanie tego słuchać, bo rzecz brzmi jak gdyby wsadzono nas do niewielkiej metalowej kapsuły wypełnionej tysiącami bzyczących i brzęczących stworzeń, których jazgot stopniowo zaczyna się zlewać w jedną potężną ścianę dźwięku. Kto miał do czynienia z naprawdę głośnymi dźwiękami cykad gdzieś na południu, ma świadomość tego, że owady potrafią zagłuszać konwersację i budować środowisko dźwiękowe z olbrzymim natężeniem, ale tutaj mamy insekty wsparte elektroniką i przesunięte na pozycje laboratorium naukowego, horroru, a może i science fiction, bo to technologiczna fantazja na temat przyrody. Swoją drogą, chciałbym obejrzeć film o tym, jak panowie to swoje dźwiękowe środowisko na sterydach budowali.
„Insect Apocalypse” to mocno działająca na zmysły (momentami wydaje się, że nie tylko na słuch), fascynująco plastyczna i gęsta muzyka do bardzo głośnego słuchania, z pewnością nie dla każdego. Mnie paradoksalnie – bo to zupełnie odmienne instrumentalnie kreacje – skojarzyła się w jednym z lżejszych, delikatniejszych momentów z moim ulubionym albumem Monotype, czyli „Fluoresce” Magdy Mayas i Tony’ego Bucka. A już dziś wieczorem o swoich ulubionych płytach z tego katalogu będziemy mówić w dwójkowym Nokturnie, przy okazji goszcząc twórców Monotype Records, bo jest okazja – wytwórnia świętuje wydawniczo i koncertowo (Strefa Monotype Fest z m.in. Valerio Tricolim i Peterem Rehbergiem) swoje 10 urodziny.
DAVE PHILIPS & HIROSHI HASEGAWA Insect Apocalypse, Monotype 2015, 8/10
Komentarze
Bartek, a co powiesz o partyturach, jako najważniejszym kontakcie z muzyką? 🙂 Wiem, nie każdy umie czytać z partytur, ale pewne (ponoć opiniotwórcze, z uwagi na czas przeszły niedokonany) środowiska potrafią, a nawet mocno wyrażają przekonanie, że skoro muzyka nie jest zapisana w partyturze, to tak naprawdę ona nie istnieje.
Kontaktów z muzyką jest więcej – audycje radiowe, słuchowiska, instalacje multimedialne, próby zespołów / projektów, nie wspominając o nowych możliwościach związanych z internetem – ale żadne z nich, łącznie z filmami muzycznymi, nie będą miały takiego statusu wymowy artystycznej, jak wydawnictwo muzyczne lub koncert. I tego się trzymajmy.
@Rafał KOCHAN –> święta racja, dla ludzi sprawnie czytających nuty to świetna forma kontaktu. Nic nie zastąpi pierwszej i drugiej, ale poszukiwanie trzeciej wydało mi się tematem na ciekawą dyskusję.
A czy ktoś widział filmy „Big Star: Nothing Can Hurt Me” lub „Riot on the Dance Floor”? Oba będą wyświetlane jutro na Off Camerze, rozważam wybranie się na jeden z nich (idą w tym samym czasie). Który jest ciekawszym dokumentem?
Zastanawiające jest to, że przez ostatnich 50 lat niewiele powstało interesujących filmów/programów muzycznych na świecie. Trudno byłoby mi wymienić jakiś szczególnie ulubiony….Swiat muzyki rządzi sie jednak innymi prawami niż ten filmowy… Banał, wiem, ale tutaj chyba najdobitniej widać tę zależność… a raczej jej brak.
@ Rafał Kochan -> Moim zdaniem ciekawych filmow/programow o tematyce okolomuzycznej powstalo bardzo duzo, czesto z udzialem najwybitniejszych przedstawicieli kina swiatowego. I czesto sa to dziela wybitne. Pierwsze z brzegu przyklady, jakie przychodza mi do glowy, z bardzo roznych zreszta obszarow muzycznych – Kabaret (Fosse), Control (Corbijn), The Wall (Parker), Rolling Stones: Shine a Light (Scorsese), The Doors (Stone), Stop Making Sense (Demme), Inside Llewin Davis (Coen), Fados i Carmen (Saura), Konkurs i Amadeusz (Forman). Moznaby mnozyc … A gdyby jeszcze wziasc pod uwage filmy nie poswiecone muzyce, ale w ktorych muzyka odgrywa niezwykle wazna role jak np. Winda na szafot (Malle), lista bylaby znacznie znacznie wieksza …. Zatem nie jest chyba tak, ze swiat kina pozostaje gluchy na swiat muzyki …
@tech-no-logic
7 maja o godz. 17:57
Myślę, że rozmawiamy o dwóch różnych sprawach. Wydaję się mi, że głównym tematem tego wpisu są filmy/programy poświęcone tematyce muzycznej. Filmy fabularne, w których bohaterami są postaci z świata muzyki, to jednak jest inna para kaloszy. Tam muzyka jest jedynie tłem, dodatkiem do kwestii egzystencjalnej, jej specyfiki w kontekście sytuacji polityczno-społecznej, gospodarczej, etc.
@Rafal Kochan
Rzeczywiscie ta forma kontaktu z muzyka jaka stanowia partytury jest ciekawa, chociaz wymaga znajmosci zapisu muzyki. Nie jest to latwe ale mozna porownac ten kunszt do matematyki. Z gruntu nie jest trudny ale jest bardzo logiczny. Mozna w ten sposob zapisac prawie wszystkie style i instrumenty muzyczne.
Oczywiscie wielu kompozytorow muzyki awangardowej uzywalo ponadto wlasne zapisy partytur jak np Varese, Penderecki, Cage, Xenakis czy Zappa
Tak, Frank Zappa znany byl ze swoich partytur, ktore podziwial Nicolas Slonimsky (1894-1995), kompozytor, dyrygent, muzykolog i przyjaciel muzyka.
http://radiom.org/detail.php?omid=AM.1983.05.20
Rozumiem, że dyskutujemy przede wszystkim o muzyce i jej odbiorze za pośrednictwem środku wyrazu jakim jest film. Czy jest to film fabularny, czy dokumentalny ma moim zdaniem mniejsze znaczenie. Istotne jest przede wszystkim to, na ile dany film (fabularny bądź dokumentalny) pozwala nam lepiej zrozumieć zjawisko, jakim jest muzyka; w jakim stopniu przybliża nam szerszy kontekst, w jakim funkcjonuje dany wykonawca, czy nurt muzyczny; ile mówi nam o samych twórcach, ich życiu i twórczości; jak wreszcie prezentuje samą muzykę, o której opowiada. I dlatego różnica między filmem fabularnym i dokumentalnym, między stosowanymi przez nie formami wyrazu, czy technikami narracji, wydaje mi się drugoplanowa. Bo czy fabularny „Control” mniej nam mówi o muzyce, życiu i twórczości Iana Curtisa niż dokumentalny „Joy Division”? Czy fabularny „The Doors” (mimo, że za nim nie przepadam) mniej wnosi do obrazu Morrisona i spółki niż dokumentalny „When You’re Strange”? Ale nawet pozostając na gruncie wyłącznie dokumentów można wskazać mnóstwo bardzo wartościowych obrazów. Znów sięgając tylko do pierwszych z brzegu przykładów, jakie przychodzą mi do głowy,: „Kraftwerk and the Electronic Revolution” (w roli głównej Kraftwerk, ale w tle cała historia niemieckiej sceny elektronicznej, krautrocka, Neu!, Can etc, rewelacja), „I tak nie zależy nam na muzyce (opowieść o japońskiej scenie niezależnej), „Better Living Through Circuitry” (w roli głównej m.in. Psychic TV, Meat Beat Manifesto, Roni Size), „Black Music” (historia muzyki czarnej), „American Hardcore” (z udziałem m.in. Henry Rollinsa). A dodatkowo: „It Might Get Loud” (Page, White, The Edge), Remix Manifesto, CBGB (historia słynnego klubu), „Lou Reed. Berlin”, „Neil Young Journey”, „Journey Through American Music” … Tego jest naprawdę bardzo dużo, choć oczywiście jak zawsze z jakością bywa różnie. Inna kwestia to oczywiście niezwykle ograniczona dostępność większości z tych filmów w Polsce.
PS. Nie można oczywiście zapominać o rewelacyjnym polskim dokumencie „Miłość” o trójmiejskiej Miłości. Moim zdaniem bije on na głowę większość zachodniej produkcji poświęconej muzyce. Zresztą to rzecz zdecydowanie wykraczająca poza muzykę, mimo że muzyką wypełniona po brzegi. Taki „Boyhood” w świecie polskiego yassu …
Pare filmow, ktore byly prezentowane na festiwalach filowych i muzycznych w Szwecji (m.in. Way Out West)
* Grandma Lo-Fi -The Basement Tapes of Sigridur Nielsdottir
https://vimeo.com/34582312
* A Life in the Death of Joe Meek ( ang. technik dzwieku, producent, kompozytor)
* Tommy & Legs. The Story of Punk Rock ( Legs McNeil)
Przy takim LUFF ten festiwal warszawski i jego związki z muzyka wyglądają średnio. Duży plus dla Monotype za płytę Hiroshi Hasegawa. Mam nadzieje ze dzieciarnia ktora z lubością nadużywają wszędzie słowa noise kupi te płytę bo chyba bedzie ona w przystępnej cenie a wytwórnia jest dość obecna na rożnych giełdach/ ma duzo klientów więc ludzie to sobie bedą polecili. Możliwe ze ktoś sięgnie po inne płyty tego artysty a Monotype pociągnie temat wydawniczo.
„Dzieciarnia ktora z lubością nadużywają wszędzie słowa noise” nie kupuje płyt… Po pierwsze dlatego, że nie ma na to pieniędzy. A po drugie dlatego, że nawet jeśli mogłaby je kupować, to nie miałaby za bardzo gdzie ich przechowywać.
Obawiam się także, że „ta dzieciarnia” jest bardziej osłuchana niż niejeden wydawca z prześmiesznego „niezalu” (cokolwiek to jest) w Polsce.
proponuję zobaczyć przed lub po koncertach które robi Monotype jak wyglada ruch na ich stoisku. To jest również konsekwencja długoletniej działalnosci już nie tylko jednej ale kilku osób zwieńczonej nie tylko cyklicznymi koncertami w CSW Zamek Ujazdowski ale także imprezami wyjazdowymi i w końcu drugim juz festiwalem o którym wspomniał Bartek . Co do osłuchania zostawie to bez komentarza bo nic takiego nie napisałem .
Aaa, to w takim razie należy się cieszyć, że duch w młodym narodzie nie ginie. „Dzieciarnia” kupuje masowo płyty w Monotype, czyli jest wszystko OK. Więc nie rozumiem, skąd ta pogarda do młodych odbiorców?
Wracając do tematu filmów o muzyce i tego co napisał „tech-no-logic”. Nigdzie nie napisałem, że jak dotąd nie powstały żadne interesujące filmy/programy o muzyce. Tylko, że „przez ostatnich 50 lat niewiele powstało interesujących filmów/programów muzycznych na świecie”.
Możemy teraz kruszyć kopie o to, co znaczy „niewiele” lub „bardzo dużo”.
tak, nie ginie choć pewnie zmartwi to pesymistów roniących łzy nad utratą przez muzykę jej magicznej aury i niezrozumieniem przez młodych . Co do „dzieciarni” nie jest to też przejawem żadnej pogardy. Jesli Ciebie to dotknęło przepraszam.
A dlaczego miałoby mnie dotknąć? Dowód osobisty wyrobiłem po raz pierwszy kilkadziesiąt lat temu.
Nie wiem jak jest z nadużywaniem przez „dzieciarnię” terminu noise, ale wiem, że są w Polsce wydawcy, którzy ronią ciągle łzy nad swoją niedolą misyjnego kuratora.
Ambicją każdego wydawcy powinno być to żeby każdy słuchacz ktory kupi wydaną a często i wyprodukowaną przez niego płytę położył na talerz gramofonu czy odtwarzacza CD przynajmniej wiecej niż jeden raz. Cała reszta o której piszesz opiera sie na Twoich błędnych wyobrażeniach co i jak robią współcześnie działające wytwórnie płytowe w naszym kraju. Nikt nie ma tez czasu na płacz. Ktoś robi dzisiaj duży koncert Trzeciej Fali w Bialobrzegach, ktoś inny kończy przygotowania do dużego festiwalu. Ja sam po tygodniu ciężkiej zawodowej pracy -kleję okładki swoich płyt i dlatego juz nie napisze nic w tym wątku.
Co robią oficyny wydawnicze widać, jak na dłoni. Przecież ogłaszają się ze swoim dorobkiem… No, chyba że zakładasz, że jestem odcięty od tej informacji. „Jak one to robią” – to fakt, nie wiem… Ja wiem, jak ja coś robię, jako wydawca. Podejrzewam, że ty też nie wiesz, co ja robię, jak i pozostali wydawcy w Polsce i na świecie.
Poza tym, wypowiadaj się za siebie, a nie za innych. Zatem pisz: „JA nie mam czasu na płacz…”… Niby czasu nie masz, ale jestes znany z tego, że ciągle marudzisz i popłakujesz po kątach… Czyń swoją powinność i klej okładki, ciążko pracuj i mniej popłakuj na FB.
I jeszcze jedno. Masz kuriozalne ambicje jako wydawca. Wydawca jeśli w ogóle ma jakiś wpływ, to jest on skrajnie marginalny, na jakość estetyczną tworzonej muzyki – czyli zawartość wydawanych przez niego płyt, a tym samym na częstość jej odtwarzania przez odbiorców. Jedyna ambicją wydawcy jest jedynie umożliwienie odbiorcy kontaktu z nośnikiem fizycznym, na którym zawarta jest muzyka. Zatem ambicją wydawcy, jego głównym kryterium, nie powinno być kierowanie się mniej lub bardziej okresową popularnością danych wykonawców, ale jakość artystyczna ich propozycji muzycznych do opublikowania. Ambicją wydawcy powinno być popularyzowanie interesujących trendów w danych gatunkach muzycznych; preferowanie oryginalności oraz znaczących dzieł. Ale żeby spełnić taką ambicję, należy ciągle SŁUCHAĆ muzyki, analizować ją i śledzic jej rozwój, a nie ciężko pracować w na całym etacie i kleić okładki po godzinach.
Czytam z uwagą to co piszesz. Niestety nadal jak przypuszczam nie miałes może poza pierwszą płytą nic w ręku żeby stwierdzić jaki jest nakład pracy i udział . Naprawde Rafał nie jest to zachetą do czegokolwiek zwłaszcza do zapoznania sie z tymi płytami bo masz swój rozum i lubisz to co lubisz. Czy te płyty sa produkowane a może sa nagrywane na koncertach które robię a może jest jeszcze inaczej.
Prawdopodobnie tylu ilu jest wydawców tyle jest motywacji do wydawania, „powinności” , pomysłów. Moje są takie jak napisałem powyżej. Określenie odnoszące się do popularyzowania „interesujących trendów” jest na tyle subiektywne ze w ogóle nie podejmuję sie z nim dyskutować bo nawet jak napisze, że wydaje mi się że jest to interesujące i tak może być dla Ciebie nieuprawnione . Po prostu Ty uważasz inaczej i też jest okej. Co do tego czy należy to robic mając pracę zawodową czy nie, wybacz ale też bedę miał swoje zdanie. Czy przeszkadza to w śledzeniu nowych trendów – no nie wydaje mi się. Jestem częstym gosciem róznych polskich i nie tylko polskich festiwali muzycznych. Ilu polskich wydawców może się tym pochwalić? że są zapraszani nie za pieniądze IAM ani za swoje wlasne. Kwestia czasu jest tu drugorzedna jesli nie ma tylko spietrzenia pracy bo na szczescie jest nawet w tej najgorszej pracy cos takiego jak urlop wypoczynkowy który mozna dobrze wykorzystać niekoniecznie w basenie na all inclusive.
Jestem zakłopotany pisząc kto lubi płyty które mam przyjemność ( tak !) wydawać i za co ale zapewniam że najdziesz tam takie osoby jak Jim O Rourke, Bill Kouligas, muzycy zespołu The Necks. W najnowszym nadchodzacym numerze francuskiego piśma Reveire et Corregies znajdziesz 6 stronnicowy artykuł nt tej wytwórni. Oczywiście wiem że dla Ciebie to nie jest istotne, nazwiesz to autolansem i nie dbam o to bo naprawde powtórzę to jeszcze raz – nieważne co Ty napiszesz na tym blogu co Tobie się wydaje ani co ja jak to się wyraziłeś ja „wypłaczę na fb” bądź z czego ja jestem znany to kompletnie nie jest ważne, na końcu jest słuczacz i on /ona ma tę płytę połóżyć na talerzu i wysłuchać więcej niż jeden raz . Celem mojego wpisu nie jest obrażanie nikogo.
Swietnie, że piszesz za siebie. Szkoda tylko, że w swoim poprzednim wpisie napisałeś wprost: „Ambicją KAŻDEGO wydawcy powinno być to żeby każdy słuchacz ktory kupi wydaną a często i wyprodukowaną przez niego płytę położył na talerz gramofonu czy odtwarzacza CD przynajmniej wiecej niż jeden raz”. Takie kategoryzowanie spotkało się z moim sprzeciwem. Jakbyś napisał, że „TWOJĄ ambicją jest…” – sprawa nie miałaby dalszego ciągu. Chyba miałem prawo przedstawić alternatywne „ambicje” wydawców?
Kwestia czasu poświęcanego jakiejś pasji / czynności nie jest sprawa drugorzędną. Również, a może nawet przede wszystkim – dla wydawcy. Niestety, ten kto mało słucha muzyki / mało ogląda filmów / spektakli teatralnych etc. nigdy nie będzie wiarygodny w swoich wyborach artystycznych. No niestety, tak jest ten świat skonstruowany, nic na to nie poradzimy.
Natomiast naprawdę nie wiem, co ty chcesz powiedzieć, gdy wymiasz jakiegoś Jim O’ROURKE słuchającego twoich płyt. Ma to być jakaś legitymizacja wydawanej przez ciebie muzyki? Proszę cię… Boyd Rice słucha na co dzień girlsbandów z lat 50. i 60., a William BENNETT słucha italo disco, i co ma to oznaczać?
Bardzo dobrze, że nikogo nie chcesz nikogo obrażać. Ja też nie chcę… Więc zamiast pogardliwej „dzieciarni”, używaj mnie inwazyjnych zwrotów, bo stetryczałe wapniactwo niewiele mądrzejsze od niej w tzw. noise’ie.
Tak wlasnie uważam każdego wydawcy. Rożne mogą byc intencje ale na końcu wszystkiego -sporów,motywacji, „powinności” jest fakt zeby słuchacz wracał do tej płyty. To jest jak sądzę lub według mnie moglby byc wspólny mianownik każdego. Co do obsztorcowywania mnie za zbyt ostre nazwanie kogoś dzieciaria akurat przez Ciebie Rafał….bez komentarza. Mam nadzieje ze ta wymiana uspokoi trochę temperaturę na tym blogu
Wydawca nie ma nic do tego, czy odbiorca będzie wracał do płyty. Co z tego, że wydawca będzie wniebowzięty jakością estetyczną propozycji wydawniczej, skoro w efekcie nie podzielą jego entuzjazmu odbiorcy? Zatem, na czym ma polegać ambicja tegoż wydawcy? Na wciskanie kitu i prowadzeniu agitacji w każdym możliwym miejscu, że kolejna pozycja wydawnicza jest jakimś wiekopomnym zjawiskiem? Jeśli tak, a z tego, co do tej pory zaobserwowałem z twojej działalności, to chyba raczej tak jest, to muszę cie zmartwić, ja nie podzielam tego typu akwizytorstwa. Może jest to dobre w dziale sprzedaży telefonów komórkowych w jakiejs korporacji, ale nie w tym ekosystemie wydawniczym i entuzjasty muzycznego, w którym ja się obracam.
A temparatura jest tu ciagle bardzo niska.