11 kandydatów do prez… prezentacji

Tym razem aż 11 premier, choć zdaję sobie sprawę, że czasem i jedenastka nie daje żadnego sensownego wyboru. Ale muszę czytelników Polifonii uspokoić: większość z tych płyt nie zabiega natrętnie o naszą uwagę, żadna z nich nie obiecuje, że odmieni Wasze życie, ale z pewnością też żadna z tej jedenastki nie zamieni nikomu życia w piekło. Nie wzbudzają estetycznej odrazy, czasem są lekko niezrozumiałe w treści, ale ich autorzy nie mówią głupot. Poza tym, raz wybrane i opłacone, te płyty nie upomną się o kolejne pieniądze. Nawet te, które chcą wyjeżdżać za granicę, nie narobią tam wstydu w towarzystwie. Ba, przy żadnej nie zdarzyło mi się zasnąć. Mimo że jest wśród nich i prawdziwy Król, i doświadczony, pamiętający Jarocin polski rockman. Niech to będzie 11 powodów, dla których płyta jest lepsza od kandydata. Obiecywałem przegląd afrykański, remanenty polskie, obiecywałem wreszcie ciekawe, a przeoczone wcześniej na Polifonii płyty z kwietnia? Będzie wszystko naraz. A już idą kolejne premiery i kolejne trudne wybory. Nie zdążycie więc przeczytać tego długiego wpisu i wybrać najmniej absurdalnego z kandydatów (do czego mimo wszystko zachęcam), a już wrócę z poważną ofertą.

ALVA NOTO Xerrox vol. 3, Raster-Noton 2015, 7/10
Zaczyna się to-to niczym „Smokers Delight” grupy Nightmares On Wax. Poważnie. Wiem, że konwencja inna. Tamto też brzmiało w swoim czasie potężnie, ale gdy porównać cokolwiek z twórczością Alva Noto, zazwyczaj przegrywa pod względem wysycenia, potęgi brzmienia. Jak zwykle więc miło się słucha serii „Xerrox”. Zarazem jednak trzecia część, wydana po nieco dłuższej przerwie, najmocniej odbiega od reszty, wydaje się najlżejsza, roztapia w ambiencie i motywach o charakterze ilustracyjnym, co nie dziwi o tyle, że sam Carsten Nicolai opowiada o tym albumie jako ścieżce dźwiękowej do młodzieńczych fascynacji filmami Andrieja Tarkowskiego, w tym wielokrotnie oprawianym na nowo w muzykę „Solaris”. Trzecia część cyklu rozpoczętego jako kolaż oparty na samplingu reklam i muzyki użytkowej stała się czymś, co poza ten cykl wyrasta, mając charakter tak osobisty, że zaskoczyło to samego artystę. Gdyby to była pierwsza płyta Nicolaia, na jaką trafiłem, a do tego gdybym nie znał jego pracy z Ryuichim Sakamoto, byłbym oczarowany, a tak jestem po prostu usatysfakcjonowany.

BABA COMMANDANT & THE MANDINGO BAND Juguya, Sublime Frequencies 2015, 8/10
Ta współczesna afrobeatowa płyta to dla mnie niezły pretekst do rozważań na temat tego, jak to się dzieje, że zachodnie zespoły z tego nurtu zawsze przegrają z Afryką? Szczególny rodzaj funku/swingu, płynący rytm muzyki afrykańskiej, który słychać tu od pierwszych minut, jest nie do podrobienia. Zespół z Burkina Faso, w różnych momentach na płycie coś między małym funkowym combo a big bandem, opiera swoje brzmienie na nerwowej pracy gitar i ngoni, ale uwagę zwracają też mocne chórki. Głos lidera Baby Commandanta, czyli Mamadou Sanou, pozostaje mocno wyeksponowany w miksie, a całość ma leciutko przesterowane, dość punkowe brzmienie, jak przystało na undergroundowe zacięcie poszukiwaczy z wytwórni Sublime Frequencies.

BASSEKOU KOUYATÉ & NGONI BA Ba Power, Glitterbeat 2015, 7/10
Nieco bardziej wypolerowana i z pewnością bardziej wirtuozerska wizja muzyki afrykańskiej, mocno osadzonej tym razem w tradycjach malijskich griotów. „Kultura i muzyka afrykańska zasługuje na to, by dotrzeć z nią do jak najszerszej publiczności” – twierdzi Kouyaté. I dość konsekwentnie tę misję prowadzi, bo w ciągu paru lat dzięki płytom wydawanym po obu stronach oceanu i licznym koncertom stał się jedną z najbardziej znanych na Zachodzie postaci afrykańskiej sceny. Jest w muzyce Ngoni Ba od początku sporo rockandrollowej siły, wręcz pewnej bezczelności, szczególnie w dialogach ngoni na tle sekcji grającej w wysokim tempie. Wokalistka Amy Sacko, prywatnie żona lidera, wnosi z kolei nieco bardziej refleksyjny wątek do tej muzyki. A witalność i pomysłowość solówek w idealnym świecie już dawno powinna zaowocować okładką „Tylko Rocka”.

BYE BYE BUTTERFLY Do Come By, Thin Man 2015, 8/10
Nie posądzałem dotąd Oli Bilińskiej i Daniela Pigońskiego o ambicję światowej dominacji, ale liczba projektów, w jakie są ostatnio zaangażowani, zaczyna wskazywać na takie małe, maleńkie zaczątki. Ich duet (z niewielkim niby, ale znaczącym wsparciem Pawła Szpury na perkusji) na „Do Come By” to dla mnie w dużej mierze próba odtworzenia atmosfery trip-hopu (Lamb, Portishead, z późniejszych: Goldfrapp) bez zagłębiania się w jego hiphopowe korzenie. Niedzisiejsze brzmienia syntezatorów, partie wokalne z innej epoki, basowy charakter całości (mój jedyny zarzut – ta płyta jest, kosztem „analogowości” brzmienia, przesadnie wręcz dociążona na dole pasma). Są momenty porażające, choć zawsze możecie powiedzieć, że piszę to z sympatii dla obojga artystów. Pigoński od lat grzebie w analogowych syntezatorach, doskonale zna doskonale swój warsztat i ma własny styl, a Bilińska osobowością mogłaby obdzielić kilka wokalistek. Mam tylko nadzieję, że będą mieli dość energii, by się przebić z tym nieoczywistym i wymagającym sporo uwagi projektem.

FANTASMA Free Love, Soundway 2015, 7/10
Wytwórnia Soundway kontynuuje bardzo ciekawą linię wydań współczesnych nagrań z Ameryki Południowej i Afryki. Po znakomitych zeszłorocznych płytach Meridian Brothers (przyjadą na EtnoKraków!) i Ibibio Sound Machine dostajemy album południowoafrykańskiej formacji Fantasma łączącej funk i hip hop. Lider jest znajomy – Spoek Mathambo ma już na koncie solową płytę w katalogu Sub Popu. Tutaj jego rap znalazł jednak ciekawszą oprawę (co, zważywszy na ksywkę współpracującego z nim DJ-a Spoko, dziwnym nie jest). Nawiązań do tradycyjnej muzyki z RPA mamy niemało, a intrygujące wrażenie robią gościnnie pojawiający się wokaliści.

HANOI MASTERS War Is a Wound, Peace Is a Scar, Glitterbeat 2015, 7/10
Płyta nie dla każdego, ale niezwykle potrzebna i inna niż wszystkie albumy poświęcone wojennym rocznicom, jakie się ostatnio ukazywały. Producent Ian Brennan, współodpowiedzialny m.in. za sukcesy Tinariwen, wybrał się do Hanoi, żeby w 40 lat od zakończenia wojny w Wietnamie nagrać miejscowych artystów, którzy wtedy walczyli, nierzadko idąc na front jako muzycy. Płyta emocjonująca i dość przygnębiająca surowością, a jednocześnie ujmująca bezmiarem różnic kulturowych. Zaskakująca brzmieniami instrumentów, szczególnie K’ni, rodzaju drumli, przez którą się jednak śpiewa – technika ta wydaje się jednym z najbardziej egzotycznych elementów na całym albumie. No i ten tytuł.

KUBA KAPSA ENSEMBLE Vantdraught 10 vol. 1, Denovali 2015, 7/10
Lider kwintetu i sekstetu Contemporary Noise nie przestaje zaskakiwać i przemieszczać się stylistycznie jako twórca, pianista, a teraz przede wszystkim kompozytor. Tym razem wylądował w przegródce „modern classical”, trudnym i dziwnym miejscu, bo ambicje zostania twórcą utworów na orkiestrę – szczególnie nawiązujących mocno do stylu opartego na repetycjach, jak u Reicha, a do tego odnosi się w pierwszej kolejności Kapsa – niejednemu już zaszkodziły. „Vantdraught” broni się o tyle, że znakomicie rozpisuje dialog pomiędzy sekcją rytmiczną (od razu przywodzące Steve’a Reicha marimba i ksylofon) i smyczkową, a autorowi wystarcza pomysłów na kolejne tematy i wariacje. Sposób myślenia o strukturze kompozycji jako uruchamianiu i wyłączaniu poszczególnych sekcji momentami jednak zbyt natrętnie kojarzy się ze wspomnianym kompozytorem. Tym bardziej warto wyjść poza pierwszą część utworu i dosłuchać do samego końca, by zdać sobie sprawę, że Kapsa napisał co najmniej bardzo dobrze zbudowany utwór muzyczny i docenić warsztat kompozytorski, który np. w warunkach muzyki ilustracyjnej byłby lepszy niż wszystko, co w Polsce się robiło w zbliżonej stylistyce przez ostatnie lata. A przy tym docenić również świetne wykonawstwo i produkcję na światowym poziomie. Co świat będzie miał zresztą okazję zauważyć na własną rękę, bo album wydaje niemiecka wytwórnia Denovali. Contemporary Noise Orchestra?

KRÓL Wij, Kayax 2015, 7/10
Pisałem już o Królu w „Polityce”, ale żeby tradycji stało się za dość, warto i tu zostawić ślad nowej płyty „Wij”, która znów jest kompletnym, zamkniętym i oryginalnym zestawem z tekstami, nad których znaczeniem będziecie się zastanawiać tygodniami, i melodiami, które przykleją się do głowy w ciągu sekund. Radar stylów, o ile macie go gdzieś pod ręką, pokaże Wam końcówkę lat 80. Gdzieś między „Three of a Perfect Pair” Crimsonów a „Ur” Janerki. Gdzieś w okolicach ówczesnych płyt Laurie Anderson. Najgorsze jest to, że te wszystkie skojarzenia Błażej Król wymienił, publikując tę płytę i tym samym odebrał robotę połowie krytyki w tym kraju. Czuję się trochę niepotrzebny, ale podziw przeważa – bo w ten sposób autor „Wija” wystawił sobie w końcu dowód niemałej świadomości artystycznej.

TOMEK LIPIŃSKI To, czego pragniesz, Pomaton 2015, 6/10
Po długim milczeniu lider Brygady Kryzys i Tiltu nagrał solowy album. Gdybyśmy mieli prasę muzyczną (niebawem na Polifonii o tym, dlaczego jej nie mamy), oznaczałoby to okładki, długie wywiady. Tymczasem przyjęcie albumu „To, co pragniesz” – całkiem zgrabnego, oszczędnego, prostego i zaskakująco spójnego – jest, delikatnie mówiąc, żadne. Choć wywiad jest jeden, bardzo poważny – książkowy wywiad rzeka autorstwa Piotra Bratkowskiego. Szkoda tej ciszy, bo Lipiński zachowuje tu twarz i godność dawnego bohatera, zachowuje styl i jedyne, czego moim zdaniem brakuje, to producent muzyczny, który dodałby do tego prostego przekazu słowno-muzycznego odrobinę jakiejś przyprawy. Ale ten brak jest mocno odczuwalny.

POLAR BEAR Same As You, Leaf 2015, 5/10
Dubowe naleciałości, niewiele z awangardy, niespecjalne groove’y, jazzu na lekarstwo, pod względem improwizacji to już zupełnie nic. I do tego dojmujące wrażenie pustki w aranżacjach. Po raz kolejny bardzo mało od zespołu, na który niezmiennie bardzo liczę. Nie rozumiem, co się dzieje z Leafcutterem Johnem. W Polar Bear nie słychać nowatorstwa, które cechowało jego poprzednie projekty. Z kolei saksofonista Pete Wareham dużo lepszą robotę wykonuje w Melt Yourself Down i bardziej czekam dziś na nowy album tych ostatnich. No ale bez takiego misia, który ciągle rozczarowuje, jedenastka byłaby niekompletna.

RYLEY WALKER Primrose Garden, Dead Oceans 2015, 8/10
Na koniec alfabetyczna kolejność pozostawiła mi Ryleya Walkera, którego wychwalałem rok temu przy okazji debiutu (nie liczę duetu z Danielem Bachmanem). O tego folkowego amerykańskiego gitarzystę (znakomita technika fingerpicking) i wokalistę nie martwię się już w ogóle, odkąd ostatnio usłyszałem utwory z nowej płyty u Artura Orzecha w Trójce. Pokazuje to zresztą potencjał tego młodego artysty z Chicago. Potwierdza ten potencjał również dość krytyczna ocena tego albumu na Pitchforku. Rzecz nie jest bowiem indie, ani alternatywna żadną miarą – pod względem masowej atrakcyjności to już raczej główny nurt, a album Walkera powinien wyjść w Columbii albo Warnerze. Ale to główny nurt zapatrzony w szlachetne, znakomite wzorce, z płytą „Astral Weeks” Vana Morrisona na czele. To główny nurt misternie grany i doskonale wyprodukowany. Można mieć zastrzeżenia do kompozycji na „Primrose Green”, a i tak nurzać się z przyjemnością, jak ja, w bogatym brzmieniu akustycznych gitar łamanym pojedynczymi przesterowanymi solami. To przyjemność nieobciążona wyrzutami sumienia. Inaczej niż czynności wyborcze, które bywają nieprzyjemne i obciążone wyrzutami sumienia.