Duże spóźnienie, złe połączenie

Tym razem trochę po herbacie, ale wczoraj ogłoszenia artystów Off Festivalu 2015 objęły tylu kolejnych wykonawców (ponad dwudziestu!), że sam proces decyzyjny – o kim napisać i kim się zająć przede wszystkim – zająłby kilka godzin. Tym bardziej, że są to historie raczej z gatunku długich – The Residents, Sun Ra Arkestra, Susanne Sundfør… Do tego Doldrums, King Khan & The Shrines i długa lista polskich wykonawców, z moim ulubionym LXMP, projektem Kaszebe czy grupą Enchanted Hunters na czele. A ponieważ zastanawiałem się za długo, mogę Was po prostu odesłać do szczegółowych informacji opublikowanych już na stronie festiwalowej. Wrócę zresztą jeszcze do Off Festivalu, ale już tylko do jednego z punktów programu. Najpierw napiszę o prawdziwych powodach dalszego spóźnienia.

Był nimi rzecz jasna warszawski koncert tria Zebulon, bo chciałem usłyszeć fenomenalnego trębacza Petera Evansa w jego najłatwiejszym z możliwych wcieleń, ze świetnym kontrabasistą Johnem Hebertem i perkusistą o wróżącym finansowy sukces nazwisku Kassa Overall, fenomenalnej technice i nieschodzącym z twarzy uśmiechu. Ładny przykład komponowanego jazzu momentami wchodzącego w swing, ale z solowymi popisami o bardzo swobodnym, luzackim wręcz charakterze. Podstawowy set był niby krótki, godzinny, ale muzycy w Pardon To Tu wychodzili na bis dwukrotnie. A przemoknięty jak zawsze do nitki Evans zapowiedział, że dziś zagrają dokładnie ten sam repertuar, ale zapewne zupełnie inaczej. Macie szansę sprawdzić – to koncertowa dwudniówka w tej samej lokalizacji i tego dnia trudno będzie lepiej zainwestować 40 zł.

Swoją drogą dobrze by było, gdyby artyści pokroju Evansa zaczęli majaczyć choćby na mniejszych scenach imprez pokroju Off Festivalu. Parę ciekawych jazzowych i improwizowanych koncertów już tam było, świetnie przyjęto przecież solowego Colina Stetsona, a ten – o ile dobrze pamiętam – nawet gdzieś już z Zebulonem grywał. Taka Matana Roberts na ten przykład też by Katowicom nie zaszkodziła.

Tymczasem jednak w namiocie w Dolinie Trzech Stawów będą się popisywać muzycy z innego ważnego środowiska, czyli obecni ostatnio raczej na Unsoundzie artyści labela PAN. Lee Gamble, African Sciences i M.E.S.H. To o tyle istotne wydarzenie, że pokazuje jak wytwórnia Billa Kouligasa rośnie ze śledzonej środowiskowo, niszowej berlińskiej oficyny w globalną modę. Z pewnością ma kilka ważnych płyt na koncie. Jest wśród nich choćby ostatnia koncertówka Orena Ambarchiego (składa się na nią m.in. krakowski koncert z Unsoundu!), album Keitha Fullertona Whitmana, płyty Kouhei Matsunagi, Andre Vidy i Valeria Tricoliego (będzie niebawem na festiwalu Monotype w Warszawie), sam mam też słabość do Luke’a Youngera nagrywającego pod szyldem Helm. „PAN Records Showcase” zapowiada się więc intrygująco, choć muszę przyznać, że ostatnio złapałem Kouligasa na dużo słabszym wydawnictwie.

Płytę składu Lifted zatytułowaną po prostu „1” kupiłem sobie, zaintrygowany formułą. Jest to bowiem kolejne podejście do improwizacji w rejonach brzmień techno. W dodatku improwizacji kolektywnej, płytę nagrało bowiem grono amerykańskich (głównie) artystów związanych z różnymi scenami nowoczesnej muzyki tanecznej, włącznie z nurtem house’owym. Max D (Maximillion Dunbar), Co La (Matthew Papich), Jordan GCZ, Gigi Masin, Jeremy Hyman czy Dawit Eklund. Ludzie skupieni głównie wokół Waszyngtonu i Baltimore, częściowo związani z labelem Future Times i przyznaję, że nieznani mi w większości. Ale skoro zebrali się, by improwizować, to zgodnie z własną tezą przedstawioną wcześniej na tym blogu powinienem choć pokomentować.

Po pierwsze, zaskakujące jest dla mnie wrażenie pustki i pewnej ociężałości, jaką przynoszą tego typu projekty. A Lifted nie jest, rzecz jasna, pierwszym wejściem w tę sferę. Mieliśmy wcześniej choćby nietrafiony w studiu, a jeszcze słabszy w wersji koncertowej projekt „Re: ECM” Maxa Loderbauera i Rocardo Villalobosa, ale też dużo lepsze działania Moritz Von Oswald Trio oraz kwartetu Vladislava Delaya. Ich przewaga polegała w dużej mierze na tym, że Delay angażował nieelektronicznych instrumentalistów, a Oswald miał Delaya jako perkusistę. A nie trzeba być na koncercie Petera Evansa, żeby zrozumieć, że duża część umiejętności związanych z improwizacją to refleks i odpowiednia technika, która pomysły, efekty wyobraźni pozwala natychmiast wprowadzić w czyn. Nie chcę powiedzieć, że oprogramowanie komputerowe się do improwizacji nie nadaje – byłaby to duża przesada – ale w działaniach zespołowych, dialogach między muzykami, spowalnia działanie. Paradoksalnie urządzenia, które dają niebywale szerokie możliwości kreacji brzmienia i dzięki temu stały się podstawą muzyki elektronicznej, są jednocześnie maszynami o interfejsie muzycznym na tyle wolnym, że przegrywają z kontrabasem czy tym bardziej trąbką w rękach mistrza. Stare interfejsy dają błyskawiczny efekt, a w dodatku umożliwiają stały kontakt wzrokowy, współpracę.

Lifted ma więc mocne strony tam, gdzie słychać, że brzmieniowe zarysy partii rytmicznych dało się przygotować wcześniej, a na tym tle słychać na przykład swobodne, kosmiczne akordy syntezatorowe Masina (na przykład „Bell Slide”). Tyle że po kilku minutach tej perkusji i tak trudno słuchać, bo łatwo zidentyfikować w improwizacji np. powtórzenia identycznych sampli. Błyskawicznie zaczyna to brzmieć sztucznie. Obłędnie brzmią z pewnością niektóre z ambientowych, głębokich, przyjemnych plam o wręcz chilloutowym charakterze – jeśli wszystkie te szerokie syntezatorowe dźwięki są zasługą Masina, powinien być w centrum zainteresowania. A może to Papich, który zajmował się efektami dźwięku 3D? Tyle że nawet jeśli damy się wciągnąć w efekty, to gdy już się pojawi fortepian, wyjdzie z tego pewna błahość materii. Mamy tu bardziej Preisnera niż Sakamoto. I bardziej brodzenie w tanim chilloucie niż wyprawę na głęboką wodę improwizacji, która łączy się niezmiennie z pewnym ryzykiem („Silver”).

Drobne elektroniczne melodie nie mają tu niestety wdzięku wycyzelowanych melodii Plaid, choć bywa to w kontekście tego zespołu reklamowane, a jeśli formacja gdzieś się stara na poważnie nawiązać do fusion („Mint”?), brzmi jak dziecięca karykatura tego nurtu. O niebo lepiej wychodziło to w sferze techno, gdy wszystko było nie puszczone na żywioł, tylko dokładnie zaprogramowane, choćby u duetu Flanger. Nie mówiąc już o ostatnich działaniach Flying Lotusa, ale ten ma do dyspozycji muzyków z dużymi umiejętnościami. Promujący album utwór „Medicated Yoga” to z kolei płaski utwór oparty na pętlach i powinien być traktowany pewnie raczej w roli ostrzeżenia niż zachęty. Jedyne, co można o nim pozytywnego napisać, to fakt, że jak na improwizację wyszło to zwarte i bardzo płynne rytmicznie. Jak ze studia. Obawiam się jednak, że to dużo za mało i że muzycy z PAN zawstydzą się mocno, gdy usłyszą, w jaki sposób Jacek Sienkiewicz, wychodząc ze świata techno, spojrzał na eksperymentalną muzykę elektroniczną. Płytowy efekt tego ostatniego już niebawem. Płyta Lifted pozostawiła mnie w przeświadczeniu, że mariaż techno i improwizacji jest wyjątkowo trudny i piekielnie niewdzięczny. A mnie w rękach pozostaje dość gustowna, jak zwykle u Kouligasa, okładka.

LIFTED 1, PAN 2015, 5/10