Grammy, Grammy, ale posłuchajmy lepiej czegoś innego
Politycznie było się z tym wstrzymać w zeszłym roku, roku historycznego – i zaskakującego – zwycięstwa Polaka nad amerykańskim jazzem, żeby nikomu z naszych nie zrobiło się przykro. Przy okazji kolejnej edycji nagród Grammy, gdy Polaków ani widu, ani słychu (w tym roku nadzieje przerzucamy na Oscary), można już bezpiecznie poklepać się po ramieniu i powiedzieć sobie, że dziś ta nagroda nie znaczy wiele. Odkleja się od rzeczywistości, nie nadąża za wydarzeniami i nawet machanie zawrotną liczbą sześciu nominacji (Beyoncé, Sam Smith, Pharrell Williams) nie robi wielkiego wrażenia w czasach szybkiej i globalnej konsumpcji hitów. Po co jest dziś ta nagroda, postaram się wyjaśnić w wielkim skrócie, rozkładając rzecz na czynniki pierwsze.
Grammy to oczywiście wielka showbiznesowa gala. W tym roku 8 lutego, w Staples Center w Los Angeles. Wielki show, z którego najatrakcyjniejsze fragmenty – z pominięciem ważnych kategorii, które uważa się za niemedialne – transmitowane są w telewizji na żywo. Są w tym show elementy muzyczne. Publiczność słucha, jak oni śpiewają, zastanawia się, czy ich twarz brzmi znajomo, po czym wiwatuje na cześć zwycięzców, którzy po show, w błyskach fleszy, przechodzą na mniej formalne party. Zsumujmy słowa kluczowe: „Gala”, „Show, „Na żywo”, „Viva!”, „Flesz”, „Party”. Chyba tylko ktoś, kto nigdy w życiu nie minął kiosku z gazetami, nie orientuje się, co łączy te wszystkie tytuły – i że nie należy ich szukać na półce z prasą muzyczną.
Najważniejsze po ceremonii jest więc to, kto z kim, dlaczego, jak i czemu dekolt był tak mocno wcięty. Alternatywne czy po prostu rockowe gwiazdy w Stanach częściej zyskują na prezentacji w programach newsowych, a kontrowersyjną deklarację można w tych czasach złożyć na Twitterze i nie potrzeba do tego gali. Znaczenie nagród – ciągle mocno związanych z ociężałym rynkiem wydawniczym, co w dziedzinie popu staje się dziwne – trzeba każdorazowo tłumaczyć na nowo. Że w roku 2015 nominowany jest (w kategorii Płyta roku z muzyką alternatywną) album „Reflektor” Arcade Fire, który ukazał się w październiku 2013. Ale że nominowana jest też płyta U2 „Songs of Innocence”, której wydanie fizyczne ukazało się w październiku 2014 – bo producent zdążył 30 września rzucić na rynek jakąś limitowaną edycję na winylu. Że kategoria country nie ma nic wspólnego z tym, czym się czasem zachwyca świat krytyki jako alt-country. Że swoją szansę na Grammy ma nawet Kitaro (w kategorii New Age – jest wciąż taka). Że po raz pierwszy w historii nominowano do Grammy obecnego na scenie od ćwierć wieku Aphex Twina – za płytę „Syro” – ale w elektronicznej kategorii ma szanse go pokonać deadmau5. Że kategoria Best Pop Vocal Album rzeczywiście czymś się różni od Best Traditional Pop Vocal Album (i że wbrew logice kategorii Best Pop Instrumental Album nie ma). Rozciągane we wszelkie marketingowe kierunki nagrody pokazują, gdzie mogłyby za chwilę być Fryderyki, gdyby liczba kategorii dalej rosła z roku na rok. Poza tym demonstrują też sytuację nagród, których moc sprawcza jest naprawdę mikroskopijna. Kiedy ostatnio (poza Włodkiem Pawlikiem, rzecz jasna) jakikolwiek artysta dostał mocny bodziec promocyjny właśnie ze względu na Grammy? Może w czasach debiutu Nory Jones dekadę temu? A może i to nie.
Nie znaczy to, że Grammy zupełnie nic o współczesnym rynku płytowym nie mówią. Poza stwarzaniem wrażenia, że na górze zabawa trwa i show biznes się trzyma, dostajemy czasem jakiś sygnał sezonowego trendu wynikający ze zsumowania wszystkich danych. W zeszłym roku takim sygnałem był na pewno udział Europy w nagrodach (nie, nie tylko za sprawą Pawlika – była w końcu grupa Daft Punk). Teraz – szaleństwo wokół białego soulu. Po latach dominacji afroamerykańskich brzmień i przesączania się R&B, soulu i hip-hopu do wszelkiej maści popowych produkcji, mamy efekt w postaci inwazji soulu o błękitnych oczach. Sam Smith, po części Taylor Swift (w nowej wersji, też ze śladami nowoczesnego R&B), nastrojowy Hozier, czyli po trosze Adele w spodniach. No i jeszcze Ed Sheeran, nie dość, że błękitnooki, to jeszcze rudowłosy – do kategorii nowego R&B upgrade’owany za sprawą współpracy z Pharrellem Williamsem.
Problem z galami, party i showami to jednak zawsze dzień po. Większość popowych produkcji, które zdominowały w tym roku Grammy, to piosenki, których można wysłuchać raz czy dwa, ale trudno, ze względu na bardzo konfekcyjne i jak zwykle totalnie skompresowane brzmienie, obcować z nimi przez długie tygodnie. Radzę więc zawczasu zaopatrzyć się w album, który nadaje się i na leniwą niedzielę ,i na poniedziałek po Grammy. Dlatego radzę się zainteresować nowym albumem artystki, która nazywa się JESSICA PRATT.
27-letnia wokalistka i gitarzystka mieszka właśnie w Los Angeles, pisze sobie piosenki, oszczędne, w stylu starych songów folkowych, wykonuje je niemal wyłącznie w pojedynkę, w klimacie zamyślenia i raczej smutku. Więc żadne tam vivy ani gale. Ani party tym bardziej. Charakterystykę jej wokalu nieźle już przedstawiła Jenn Pelly w serwisie na P. Rzeczywiście 50:50 Nicka Drake’a i Vashti Bunyan, z odrobiną melizmatów Kate Bush w górze, trudno się mądrzyć nad tą celną diagnozą. Dodałbym może do tego osobny rodzaj romantyzmu, coś jak u Marissy Nadler. I myślenie długą frazą muzyczną, które kojarzy się bardziej z Joni Mitchell. Poza tym Pratt śpiewa bardzo nosowo, a momentami bawi się partią wokalną do granicy śmieszności. To powoduje, że słucha się jej jak osoby, która opowiada teksty do akompaniamentu w sposób jeszcze bardziej bezpośredni, naturalny, niemal amatorski i niezwykle świeży. Czasem nawet lekko niedbały. A to w czasach wszechobecnej perfekcji przyciąga uwagę.
Pratt w wypowiedziach dystansuje się do oryginalnego ruchu folkowego, ale na okładce płyty „On Your Own Love Again” pozuje na tle, który doskonale by pasował jako kadr z filmu „Inside Llewyn Davis” braci Coenów. Jest w niej więc jakiś element sprzeczności – albo po prostu więcej dystansu niż u innych autorów piosenek z jej pokolenia. Jej sympatia dla Ariela Pinka ma z kolei jakieś pokrycie w bardzo perfekcyjnym (w przeciwieństwie do opisywanego wyżej wykonania) spojrzeniu na brzmienie. Bardzo to ładna płyta. I kompletnie bez szans na Grammy, ani teraz, ani jutro, ani za parę lat. I tak zamykam ten tydzień na Polifonii, po przemiłej wczorajszej audycji z udziałem Huberta Zemlera i słuchaniu „In C Mali” formacji Africa Express, który to utwór grałem w Dwójce przedpremierowo (wiem, że wielu osobom się podobał), przy okazji przedpremierowo prezentując nagrania kwartetu Ziporyn-Riley-Zemler-Zimpel. User487363530001 na Soundcloudzie, czyli najpewniej Aphex Twin, właśnie wrzucił kolejnych kilkadziesiąt darmowych nagrań. Licznik wskazuje 155. Kończę więc tydzień znów światowymi historiami, ale obiecuję więcej doniesień z kraju w kolejnym. Kiedy już niekoniecznie wszystkiego posłucham, ale może przynajmniej odpocznę.
JESSICA PRATT „On Your Own Love Again”
Drag City 2015
Trzeba posłuchać: „Game That I Play”, „Strange Melody”, „I’ve Got a Feeling”, „Back, Baby”.
Komentarze
Nice one. Sleater-Kinney – OMG. Przylaczam sie do Sosnowskiego.
Ale tylko do tego o gospodarzu. (sorry, nie doczytalem do konca)
ty sosna nie słuchaj jakiegoś acid tylko weź se posłuchaj bacha glenna goulda i nie będzie potrzebny żaden konował albo inny jehowy.pozdrawiam.
a tymczasem hi-fi i muzyka na płytę roku dał pf,no cóż chyba redakcyjny sprzęcior sie zepsół albo kabelki za milion zł nie weszły tam gdzie trza.
nowa bjork przejmująca,chyba pani agata pyzik z dwutygodnika sie ztego londynu w recenzji zapomniała albo to taka filipika.