Gdy rock płynie wolniej… 10 płyt ze stycznia 2015

Dziś remanent różnych nieopisywanych tu płyt styczniowych. Ale oczywiście z dość osobistym kluczem. Prawdopodobnie każdy, kto przekracza smugę cienia, zaczyna odnosić wrażenie, że muzyka lekko zwalnia. Albo nawet zatrzymała się w rozwoju. Ale w niedzielę odwiedziłem mojego nastoletniego siostrzeńca na urodzinach i odniosłem wrażenie, że coś w tym jest – pod warunkiem, że weźmiemy pod uwagę tylko muzykę rockową. Jubilat, rocznik 2000, grał utwory z własnej playlisty (w sposób pokoleniowy – nadawane przez bluetooth z kieszeni prosto do wzmacniacza), ale wszystko do tego stopnia obracało się wokół lat 90., ewentualnie różnych nawiązań do lat 90. (typu Royal Blood na przykład), że aż poczułem się kompetentny i zacząłem dorzucać własne propozycje. Było miło. Ale jeszcze milej by było, gdybym zabrał nową płytę grupy SLEATER-KINNEY, której słucham od jakiegoś czasu z rosnącą przyjemnością.

Dla pań – chciałoby się powiedzieć „dziewczyn” przez wzgląd na przeszłość zakorzenioną w ruchu riot grrrl – z tej grupy czas zatrzymał się ewidentnie. Po 10 latach od poprzedniej płyty proponują album dość ascetyczny, oparty na prostych patentach związanych z zespołowo wymyślanymi riffami, a właściwie – krótkimi gitarowo-perkusyjnymi figurami, dość surowymi i nagranymi bez specjalnych upiększeń przez producenta pamiętającego czasy riot grrrl (i nagrywającego wówczas także drugi kluczowy zespół ruchu, Bikini Kill), czyli Johna Goodmansona. Płyta „No Cities To Love” (Sub Pop, 8/10) mogłaby więc powstać spokojnie 15 lat temu. Ale może dobrze, że do Polski dociera ta estetyka po długiej przerwie. Bo wprawdzie polski rynek reagował kiedyś mocno na to bardziej popowe oblicze tej fali (L7), to jednak kult feministycznego Sleater-Kinney się nie zakorzenił. Teraz jest na to okazja. Trio wraca zwycięskie, bo nie straciło żadnej ze swoich zalet, jest po punkowemu konkretne, emocjonalnie przekonuje i w „Price Tag”, i w końcowym „Fade”, a wreszcie w znakomitym utworze tytułowym. W „Hey Darling” („Wydaje mi się, że jedyny efekt sławy to przeciętność”) sygnalizują, że być może na ich korzyść przez lata pracował po prostu dystans do rynku, utrzymywany chyba konsekwentniej niż przez męską konkurencję.

Coś z nowej płyty S-K bym na tę urodzinową playlistę dorzucił. W przeciwieństwie do albumu MARILYNA MANSONA „The Pale Emperor” (Cooking Vinyl, 5/10). I tu odzywają się demony lat 90., znacznie bliższe szerokiej publiczności w Polsce – gdzie ten album trafił na wyższą pozycję na listach bestsellerów niż w Ameryce! – ale dziś odbierane inaczej. Manson w wersji saute, już bez jaskrawej medialnej otoczki (dziś wykorzystywanej już nawet w popie – Lady Gaga to pod tym względem przyrodnia siostra Mansona), ma trudniej niż kobieca załoga S-K. I nie powiem – wykonuje tu dużo solidnej rzemieślniczej roboty, doprawiając cyfrowym zniekształceniem i tak już drapieżne partie wokalne czy prezentując gitarowe brudy w stylu metalowych pograniczników z Alice In Chains. Ale brzmi jak wyblakłe echo tamtej dekady, a przede wszystkim – w żadnym razie nie szokuje. Jeśli tytuł płyty ma zawierać w sobie element autoironii – punkt dla autora.

Są jednak wydawnictwa, na których tle i Manson błyszczy. Od dłuższego czasu próbuje na przykład wykrzesać w sobie sympatię dla grupy DISAPPEARS, która na płycie „Irreal” (Kranky, 4/10) proponuje jeszcze mniej psychodelii, a jeszcze więcej bezosobowego, pozbawionego emocji post-punka i dość nieudolnych prób naśladowania Sonic Youth. Skutek jest tym razem zupełnie rozpaczliwy, a „opowiadające” teksty wokale wyjątkowo denerwujące. Chciałbym więc napisać, że skończyli się na „Kill ‚Em All”, ale w tym wypadku nie było nawet „Kill ‚Em All”.

Szanse na swoje „Kill ‚Em All” ma VIET CONG. To z kolei kompletni debiutanci, z kanadyjskiego Calgary. A w zasadzie może i wciąż niekompletni na albumie „Viet Cong” (Jagjaguwar, 7/10), bo czegoś brakuje tej kombinacji postpunkowego brzmienia a la Bauhaus czy Magazine („Silhouettes”, zresztą nie tylko tu są klawisze) i wokali lekko trącących starym Animal Collective. Podoba mi się swoboda formy – płyta nie jest za długa, utwory dobrze skrojone pod ten czas, momentami rewelacyjnie zbudowane („Bunker Buster”, „Silhouettes”), chwilami – jak w kończącym album utworze „Death” nieco jednak przeciągnięte, nudziarski wydaje mi się też początek albumu. W sumie fantastyczny materiał na dobrą grupę, umknęła im gdzieś tylko witalność, dla której warto słuchać płyt w rodzaju składanek postpunka z Akron i Cleveland, które ostatnio opublikowała Soul Jazz Records. Świetni, ale niekompletni i – może to kwestia pokoleniowa – brakuje mi tu trochę energii i determinacji.

Jeszcze trudniej mi się oceniało nowy album THE DECEMBERISTS. Najpierw zachwyciłem się tym, jakie to przebojowe – pierwsze dwa utwory („The Singer Addresses His Audience” i „Cavalry Captain”) łączą brytyjską melodyjność w niemal britpopowym stylu z melancholią R.E.M. Potem słychać – tak jak poprzednio – już głównie R.E.M., z poprawkami na jeszcze więcej R.E.M. („Philomena”). To są świetne punkty odniesienia, ale sprawiają, że miłe słuchanie staje się też ostatecznie słuchaniem trochę bezproduktywnym. Niewiele z niego zostaje w głowie. Mnie zostało głównie pytanie – o co właściwie chodzi z tymi inspiracjami historią masakry w Newton? Może w dwóch ostatnich utworach na płycie, utrzymanych w tonacji poważniejszej i zdecydowanie amerykańskiej. Szczególnie ostatnim, zdecydowanie najlepszym na płycie „A Beginning Song”. Więc może jakiś dualizm, znów sygnalizowany tytułem: „What a Terrible World, What a Beautiful World” (Rough Trade, 6/10). A skoro już płyta może być aż tak słodko-gorzka, to może i dobro-zła?

W całości wolę jednak użytkową muzykę BELLE AND SEBASTIAN z ich nowej płyty „Girls in Peacetime Want to Dance” (Matador, 7/10), którą opisałbym najkrócej jako dyskotekę łagodności. Ciągle urokliwa, lekko nostalgiczna, ale zarazem taneczna w stopniu większym niż kiedykolwiek się u Szkotów zdarzało. Ciekawe, że te 20 lat działalności z zespołu programowo piszącego piosenki retro, odnoszącego się do brytyjskiego i francuskiego folku lat 60., czyni już klasyków. Co tylko potwierdza, że nie chodzi tu o jakąś jedną falę mody retro, tylko stale powracające estetyczne nurty związane z delikatnością, przystępnością i melodyjnością. Owszem, gdyby słuchacze ich debiutanckiej płyty „Tigermilk” dostali bezpośrednio po niej najnowszy album i usłyszeli, mocne, taneczne „The Party Line”, albo wręcz dyskotekowe „Enter Sylvia Plath”, mogliby uznać, że to inny zespół. Ale powolna ewolucja Belle and Sebastian doprowadziła nas do tego momentu i równie przyjemnej, a nawet coś do wizerunku grupy wnoszącej płyty, ze stosowną łagodnością.

Remiksy B&S mógłby nagrać DANIEL DRUMZ, jedyny polski artysta w dzisiejszym zestawieniu – ale na zaległe polskie płyty jeszcze przyjdzie moment – który wydał właśnie pierwszy album długogrający album „Untold Stories” (U Know Me, 7/10). Co musiałem zresztą trzy razy sprawdzić, bo artysta na polskiej scenie tanecznej jest, wydawało mi się, długie lata. W praktyce instrumentalna płyta jest jednak debiutem, choć sprytnie rozłożonym na dwa winylowe krążki po 45 rpm każdy. Czyli dwie EP-ki na pokładzie. Może i tak należy na to patrzeć, bo w muzyce DD liczy się nie tyle zdumiewająca konstrukcja całości, co każdy moment z osobna. Płyta jest bowiem świadectwem z czerwonym paskiem perfekcjonizmu. Genialnie dopracowana pod względem brzmieniowym, liźnięta analogowym masteringiem Mikołaja Bugajaka i dobrze wytłoczona, co przy tej prędkości zrobi wrażenie nawet na tych, którzy na co dzień kupują elektroniczne winyle made in UK w Juno albo w Bleepie. W wersji cyfrowej jeszcze w lutym, na krążku już dziś, a to i kolejność godna odnotowania, i jeszcze pozwala rzeczywiście zwrócić uwagę na szczegóły, w których tkwi tu diabelnie dużo dobrej roboty.

Bardziej całościowo przyjmuję propozycję PANDA BEARA „Panda Bear Meets the Grim Reaper” (Domino, 8/10). Ta po kilku odsłuchach wydaje mi się w mniejszym stopniu zestawem oszałamiających piosenek, jak poprzedni album Noah Lennoxa, a bardziej leniwą podróżą, w której poznawanie jest atrakcją samą w sobie. Wspólnie z producentem Sonic Boomem (Spacemen 3 itd.) Panda Bear stworzył atrakcyjną dźwiękową scenerię do zwiedzania – psychodeliczną, marzycielską. Kreśloną – co ważne – bardzo delikatnie. Tu słychać jak czysta, jak precyzyjna jest wizja Lennoxa w porównaniu z tym, co robi z kolegami w grupie Animal Collective. Jak niemęczącą muzykę tworzy i jak łatwo na tym prostym planie zbudować jakąś kulminację – jak w końcowym „Acid Wash”. I jak dobrze grają sample z muzyki poważnej – z Czajowskiego i Debussy’ego – którymi posiłkują się twórcy albumu. Czekam na wersję fizyczną albumu, podobno (jak ten opisywany wyżej) brzmi znakomicie.

Na koniec zostawiłem sobie dwie płyty do długiego i dość głębokiego słuchania, czyli EXPO 70, opisywany tu już psychodeliczny projekt Justina Wrighta, w dwóch odsłonach. Starszej na „Corridors to Infinity” (tu w ciemno można po tytule obstawiać psychodelię, Zoharum, 8/10) i nowszej na „Frozen Living Elements” (tu jeszcze ewentualnie po tytule można by było wróżyć post-rocka, Zoharum 7/10). Obie wydane po raz pierwszy na regularnych CD – poprzednio były na taśmach – przez polską wytwórnię Zoharum, co Gdańsk utwierdza na pozycji polskiego przyczółku space rocka. Obie wydane w nakładach limitowanych do 500 egzemplarzy, co powoduje, że nie zastanawiałbym się zbytnio. Wright nagrywa dużo za dużo, ale obie te płyty, ze wskazaniem na te mniej gitarowe, a bardziej elektroniczno-dronowe momenty (duetowy „Meetings of the Lunar Eclipse” i świetny „Black Pyramids Under the Martian Sun” z organistą, a z drugiej, nieco słabszej płyty, nowsze trio w „Curiosities of Levitation”), są warte swojej ceny. A nawet – szczerze mówiąc – zaskakująco udane jak na potężny katalog Wrighta. Pierwsza z nich zawiera dodatkowe trzy niepublikowane utwory sprzedane jako „Star Coloured Clouds”, też zarejestrowane w duecie z McKinleyem Jonesem. Odradzam jedynie tym, którzy nie znoszą półgodzinnych utworów, ale te zdrowe jednostki, które nie lubią półgodzinnych utworów zapewne nie czytują też długich wpisów i nie dobrną do tego momentu.