Piwo, muza, plaża, seks

Na hasło „filozof” reaguję z wyrozumiałością. Lubię ciekawe zainteresowania, a na studiach miałem wykładowców, którzy mi filozofii nie ośmieszyli. Ale profesor Jan Hartman próbuje. Ogłosił w ubiegły poniedziałek na łamach „Tygodnika Powszechnego” swoją analizę postaw młodych ludzi, opartą – to już tylko w filozofii takie metody – na zachowaniu podczas zajęć jego studentów pierwszego roku (którzy mogą od tej pory mówić o sobie per Próbka, przez duże P). Dziś wisi to już na stronie „Tygodnika”, więc rzeczona młodzież, i tak już nihilistyczna i egoistyczna, będzie mogła przeczytać to bez płacenia za pismo – tutaj, a tu w wersji bez reklam i przeklikiwania ze strony na stronę. A tekst profesor napisał długi, może w nadziei, że leniwa młodzież go jednak NIE przeczyta. Leniwcom proponuję passus, który całą rzecz podsumowuje (a tym, którzy szukają tylko płyt dnia proponuję przemieścić się o pięć akapitów w dół):

Żadne tam „życie chrześcijańskie”, żadna „sprawiedliwość i pokój”, żadna „wolność, równość i postęp”. Liczy się jedno: przyjemne, dające wiele radości i satysfakcji życie, a wszystko inne: nauka, sztuka, religia, nabiera wartości tylko o tyle, o ile daje się temu projektowi podporządkować. Czysty epikureizm. Starożytni górą! Niestety, zachwyt nad odrodzeniem idei klasycznych studzi w nas widok szpetnego oblicza współczesnego trywialnego hedonisty. Gdzież mu tam do ogrodów Epikura. Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Jego „sztuka życia” to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić. To jest właśnie „godne życie” i to jest „własne zdanie”.

Według Hartmana ten stary epikureizm był ok, ale ten nowy, w umasowionej (skomercjalizowanej – chciałoby się dodać) formule jest pozbawiony sensu. A sama młodzież myli różnorodność poglądów z brakiem kręgosłupa moralnego. Sam już nie jestem młodzieżą, wiekowo bliżej mi do Hartmana, więc nie będę się obruszał w imieniu młodych ludzi. Uważam, że sami obronią się dużo lepiej – tak się bowiem składa, że (po zaledwie kilkuletnim obcowaniu ze studentami) mam zupełnie inne zdanie niż autor „Tygodnika”. Zresztą na antenie TokFM Grzegorz Chlasta próbował się dowiedzieć, co złego w uznawaniu różnorodności poglądów i w czym pogląd filozofa lepszy, na co usłyszał głównie to, że autor tekstu uważa, że jest człowiekiem niezwykłym (w przeciwieństwie do tych zwykłych), poszukującym, dążącym do prawdy, sensu itp. Nie padło tylko słowo „oświecony”. Jeśli do tej pory na wykłady Hartmana przychodziła gorsza młodzież (w co trudno mi uwierzyć), to boję się, że po takiej zachęcie zapiszą się na nie już tylko desperaci.

Właściwie wystarczyłoby tekst Hartmana skrócić do „piwo, muza, plaża, seks”. Bo najwyraźniej tu Autora boli. Nie będę rozwijał każdego z wątków z osobna, ale poczułem się wywołany do tablicy, jeśli chodzi o – tak, tak – „muzę”. To jest ten jeden szczegół, który mnie w tekście profesora i zdobywcy nagrody Grand Press w dziedzinie publicystyki poruszył szczególnie. Muza. Jakie to jest cholernie wkurzające, że ci młodzi ludzie słuchają innej muzyki, w dodatku każdy innej „innej”… Ba, nie muzyki – muzy. Trzeba ją przecież nazwać inaczej, żeby się nie myliła z muzyką właściwą, prawdziwą i jedyną dopuszczalną, o której sensie Hartman gdzie indziej pisze tak (przepraszam, jeśli ktoś teraz słucha muzyki, bo to może mu zepsuć przyjemność):

Źródłowa archetypiczna wartość muzyki jest wartością społeczną polegającą na konstytuowaniu się więzi podobieństwa i empatycznej solidarności między ludźmi jako zdolnymi, dzięki analogicznej dyspozycji do wiązania dźwięków z emocjami, do takich samych przeżyć.
(„Filozofia muzyki: studia”)

Wpisałbym to jako motto w belkę na górze bloga, ale chyba za długie, nieprawdaż? Poza tym Beatlesi ujęli to krócej. „Come together” czy jakoś tak. I jeśli na czymś, to na takim ujęciu polega archetypiczna wartość muzyki. Ciekawe, że dla Hartmana – jak dla całej dużej grupy ludzi, których istnienia nie mogę ignorować – muzyka jest czymś niższym niż kino. To ostatnie profesor raczył niemal zrównać z Mszą, więc rozumiem, że oświeca mocniej. Muzyka jest u niego czymś dla tych mniej ambitnych. Szczególnie – chciałoby się dodać – ten strumień nowych, nieznanych zespołów i wykonawców, każdy ma innego ulubieńca, groza! Zero hierarchii, żadnej wspólnej wartości. W muzyce problem profesora Hartmana objawia się najjaskrawiej – era wszechobecności muzyki jest epoką skrajnego relatywizmu. Tu przekonywanie się do jedynie słusznej racji na niewiele się zda, bo nawet nie wiadomo, jak intelektualnie argumentować (bez odwoływania się do subiektywnych odczuć – problem dyskutowany już na tym blogu parę razy), żeby nie stało się to – jak w powyższym przykładzie – karykaturalne. Po przeczytaniu tekstu Hartmana mogę z dumą wywiesić w szyldzie tego bloga „piwo, muza, plaża, seks”.

Ścieżką dźwiękową do filozoficznych dociekań Jana Hartmana były dla mnie nowe płyty Grails i Six Organs of Admittance. Dwa albumy dla fanów dobrej „muzy” spoza książkowych hierarchii, Panie Profesorze. Jak by tu Panu wyjaśnić, co mnie w ich muzyce pociąga? Gdy powiem, że zbliżenie zachodnich technik muzyki gitarowej (folk, hard rock itd.) z mistycyzmem Wschodu wyrażonym w swobodnym potraktowaniu struktury utworu, wprowadzaniu w trans i odrywaniu od rzeczywistości, zapewne uzna mnie Pan za neoepikurejczyka. Gdy dodam do tego bezczelny eklektyzm Grails, którzy ze swoich pozycji mrocznej psychodelii przeszli w stronę światła i barw progresywnego rocka z lat 70., a nawet przerysowanych melodii z soundtracków Morricone, zrobi się z tego wygodnicka różnorodość, nieprawdaż? Gdy powiem, że dokładnie tam, gdzie kończą Grails w utworze „Deep Snow”, zaczyna swój oniryczny folkowy rytuał Ben Chasny z Six Organs Of Admittance, to co prawda narzucę jakąś kolejność słuchania, jakiś porządek, ale posądzi mnie pan o sekciarstwo. Gdy dopowiem, że „Poppies” Chasny’ego – grane tylko na gitarze solo – to jeden z najbardziej brawurowych utworów gitarowych, jaki ostatnio słyszałem, można zawsze uznać, że moje lenistwo sprawiło, że nie poznałem innych, lepszych. A gdy uznam, że hipnotyczny ciężar „S/Word and Leviathan” oderwał mnie całkowicie od problematyki Pana tekstu, stwierdzi Pan może, że to z mojej strony unik mający zatuszować brak wystarczającej sprawności intelektualnej.

Niechże dla świętego spokoju stanie na tym ostatnim. Oba te albumy robią to, co powinna robić dobra muzyka – unoszą daleko poza sferę takich rozważań, każdy w inny sposób – muzyka Grails jest bardziej zniuansowana niż na poprzednich płytach, Chasny pracuje z grubsza tą samą metodą – i stąd wynikają moje wątpliwości w stosunku do tej płyty. Obie zamykają słuchacza przed światem, ale zarazem pozwalają na wyciszenie negatywnych emocji. Na przyjęcie innej perspektywy, może nawet dostrzeżenie, że nie warto wpisywać się w odwieczną dyskusję o tym, czy młodzież jest zła i zepsuta, bo to banał? Wykłady wykładami, ale nie korciło Pana, Profesorze, by sprawdzić, czy prawdziwe życie nie toczy się w tym czasie gdzie indziej?

GRAILS „Deep Politics”
Temporary Residence 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Deep Politics”, „Almost Grew My Hair”.

Grails – Almost Grew My Hair by pelecanus_net

SIX ORGANS OF ADMITTANCE „Asleep on the Floodplain”
Drag City 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Above a Desert I’ve Never Seen”, „Poppies”, „S/Word and Leviathan”. Ale żeby było w temacie proponuję poniżej utwór „River of My Youth”, nieco w klimacie Charalambides:

Six Organs of Admittance – River Of My Youth by Alexei Leonov