Dwie baaby, czyli do usłyszenia w Polsce, vol. 8

Słucham sobie Iron Maiden. W opracowaniach Baaby Kulki oczywiście, czyli kwintetu pod wodzą Bartosza Webera i Gaby Kulki. I odbywam podróż sentymentalną. Przypominam sobie, że najbardziej lubiłem grupę Iron Maiden, gdy zobaczyłem ich plakat w „Magazynie Razem” (przed koncertem w Polsce) przed koncertami w Polsce w sierpniu roku 1984 (nie myślcie, że tak dobrze pamiętam – sprawdziłem sobie terminy World Slavery Tour). Rzecz w tym, że nie słyszałem na tym etapie żadnego nagrania tej grupy. Eddie wyglądał wtedy tak. I jak zwykle przemawiał do wyobraźni dziecka. Gdy usłyszałem piosenki, było gorzej – nawet wtedy poczułem w tej muzyce (z małymi wyjątkami) jakieś makabryczne przerysowanie, niestety chyba niezamierzone. Cieszę się więc, że po latach ktoś te piosenki przygarnął i wycisnął z nich całą tamtą pompę, ukochał je, docenił i w pewnym sensie odbrzydził. Mam parę zarzutów w stosunku do brzmienia płyty Baaby Kulki, które wydaje mi się jakieś mało przejrzyste (może w przeciwieństwie do Ironów, którzy zawsze brzmieli pod każdym względem zbyt wysoko, piskliwie i klinicznie – proszę pamiętać, że docierali do mnie już jednocześnie z Metallicą i Anthraxem!). Ale cała reszta mnie satysfakcjonuje. Gaba Kulka sprawdza się na pewno w roli wokalistki, a cały zespół podchodzi do coverów Ironów z sercem, do każdego indywidualnie, absolutnie bez naśmiewania się – niezależnie od tego, czy wersje są stosunkowo kanoniczne („Clairvoyant”) czy zupełnie odpływają w kosmos („Prodigal Son”). Jak cudownie ten album odczarowuje Ironów. Dziś – po latach mijania się z fanami IM na różnych masowych imprezach – wreszcie mam naprawdę ochotę iść na ich koncert na Bemowie w ramach Sonisphere. I powinienem zabrać swojego siostrzeńca, który jest dokładnie w takim wieku jak ja, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Eddiego.
Aha, o tym już co prawda było, ale może ktoś nie śledził – ten materiał wyjdzie też na kasecie (z dołączonym kodem do mp3) oraz w specjalnej edycji na kasecie z dołączonym walkmanem (!). Ta Baaba ma jaja. A ja będę musiał wytłumaczyć siostrzeńcowi, co to takiego ta kaseta.

BAABA KULKA „Baaba Kulka”
Mystic 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Aces High”, „Prodigal Son”, „Number of the Beast”. Tę pierwszą piosenkę można sobie za darmo ściągnąć stąd.

A teraz z kolei słucham sobie Pinnaweli. I nie mogę się nadziwić, dlaczego o tej płycie nie piszą wszędzie dookoła, bo nie dość, że jest postęp od czasu poprzedniej (chwaliłem ją swego czasu w innym tygodniku na „P”), to jeszcze prócz obijania się między tradycjonalizmem soulowym (od Angie Stone po Janelle Monae) jest tu spora przestrzeń na rozwijanie własnego stylu, który było słychać już w co późniejszych nagraniach Sistars. Te wszystkie rockowe albo funkowe wejścia gitar, epickie spiętrzanie chórków, lekkie przechodzenie w reggae i wreszcie zgrabnie wkomponowany w całość kwartet smyczkowy. W ogóle swoboda w przechodzeniu od gatunku do gatunku. Sporo powietrza w tym soulu, płyta mimo dość sporego nakładu środków nie dusi się w kompresji. Nie dusi się też – podobnie jak poprzedniczka – od nadmiaru ambicji. To zresztą broń obosieczna. Wiele osób przejdzie obok niej, nie zauważywszy, że w ogóle soul w Polsce jeszcze żyje (choć znany już z Opola sprzed półtora roku utwór „Przeczucie” może im się wydać znajomy). Ale dla tych, których nie zrazi ta trochę cienka kreska na okładce (opakowanej za to w przyjemny karton – no ale ja jestem od muzyki, a nie od sztuk wizualnych), to będzie nowy punkt odniesienia w dziedzinie czarnej muzyki made in Poland. I wrócą, bo ta 34-minutowa płyta zostawia pewien niedosyt.

PINNAWELA „Renesoul”
Penguin Records 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Przeczucie”, „Serce”, „Pszczoły”.

I z tymi dwiema przyjemnymi płytami zostawiam Was na weekend, nie mogąc się powstrzymać przed dorzuceniem jeszcze Pinnaweli z niejakim Niedźwiedziem (poniżej). Dalszy ciąg nadrabiania zaległości w dziedzinie polskich premier – w przyszłym tygodniu.

Pinnawela – You Can Dance (Envee Ensemble Version) by Jazz & Milk