Czy nagrywacze niszczą muzykę?

Test dumy narodowej: kto wypowiedział zdanie YouTube w ogromnym stopniu przyczynia się do zniszczenia muzyki? Tak jest, zwycięzca Konkursu Chopinowskiego i nasz najbardziej utytułowany pianista od lat mieszkający za granicą, Krystian Zimerman. Człowiek znany z szóstego zmysłu, który pozwala mu wyczuwać, że jest nagrywany – zdarzało mu się już przerwać koncert tylko dlatego, że jakiś student rejestrował jego występ kompletnie niewidocznym (sic!) ze sceny urządzeniem. Można na to patrzeć z różnej perspektywy. Zimerman to również jeden z droższych pianistów, więc broni wartości swojego koncertu. To obsesjonat muzycznej perfekcji, więc broni jakości odbioru muzyki. Można się z niego śmiać – bo z perspektywy muzyki rozrywkowej zerwanie koncertu ze względu na jednego gościa ze smartfonem to co najmniej dziwactwo. Można narzekać, że nie rozumie idei nowych mediów, które polegają na dzieleniu się doświadczeniem. To wszystko prawda. Ale nie myśleliście nigdy o tym, jak bardzo rejestracje zmieniły odbiór koncertów?

Czuję się trochę staro, przywołując lata 90., kiedy jedynymi osobami robiącymi zdjęcia na koncertach byli akredytowani fotografowie, a filmy kręciła ewentualnie (rzadko) ekipa z TVP. Ale tak było. I na pewno bywało fajnie, chociaż niewiele pamiętam. Co się okazało, gdy ekipa twórców klubu Fugazi rozkręcającego scenę koncertową w Warszawie (a dziś przygotowująca po latach festiwal na wrzesień) przyjechała do mnie, żeby zapytać, co pamiętam sprzed 21 lat i okazało się, że nie tak znowu dużo. Pamiętałem na przykład, że skręciłem nogę w kostce, spiesząc się na jeden z koncertów, ale nie do końca wiedziałem, na który – chyba Kiss Of Reality, ale czy na pewno? Tylko noga (potem skręcona po raz drugi w tym samym miejscu) ciągle pobolewa po przeforsowaniu.

Wszystkie festiwale sprzed kilkunastu lat zlały mi się w jeden ciąg. Natomiast pamiętam parokrotne przedzieranie się przez bramki z nielegalnie wnoszonym aparatem fotograficznym. I cholera, gdzieś te zdjęcia są, gdybyż tylko był czas, żeby je wydobyć i obejrzeć. Festiwalowych nagrań audio dokonanych gdzieś w Roskilde przemyconym magnetofonem, a potem chyba nawet przemyconym (i pożyczonym) minidiskiem nigdy nie opracowałem, nie mówiąc już o przesłuchaniu. Kto by słuchał kiepskiej jakości nagrań z koncertu, który słyszało się na miejscu. Kto by w ogóle oglądał nagrane w całości koncerty – przecież poza nielicznymi wyjątkami (wśród których umieszczałem zawsze koncerty Zappy – wirtuozerskie show z elementami stand up comedy, bardzo telewizyjne) – odbiór takiego koncertu w domowym zaciszu to jakiś absurd…

Powinienem więc teoretycznie stać po stronie dogmatyków, którzy incydent Zimermana komentują, mówiąc, że nagrywacze to zmora, oni nie uczestniczą w koncercie, skupiają się na jak najlepszej jakości materiale wideo. Tym bardziej, że sam bywam w stosunku do nich zgryźliwy. Niektóre warszawskie koncerty klubowe – takie, gdzie wśród 100 osób zbierało się ze 30 ambitnych właścicieli przyzwoitej klasy aparatów – zamieniały się wręcz warsztaty fotograficzne. Zdarzało się, że niewiele widziałem na festiwalu, bo przeszkadzał mi rząd podskakujących osobników z wielkimi smartfonami (a przed sezonem festiwalowym pamiętajmy, jak bardzo rozpowszechniły się w ciągu minionego roku tablety!). I siłą rzeczy starałem się wyłapać coś z ekranu. Poza tym różni wykonawcy próbują walczyć z psuciem atmosfery na koncertach – Yeah Yeah Yeahs dołączyli do Zimermana i zakazują nagrywania, a grupa Alt-J poszła ostatnio po rozum do głowy i postanowiła publikować całe występy – byle tylko jedni fani nie psuli innymi odbioru, a zespołowi klimatu.

Spróbujcie tylko wprowadzić powszechny zakaz, a wprowadzanie w ramach buntu coraz bardziej profesjonalnych urządzeń stanie się masowym sportem, rywalizacją. W dodatku – wbrew niechętnym komentarzom – taka sytuacja wcale nie przeszkadza nagrywaczom. Będę bronił samopoczucia takiego nagrywającego człowieka, bo sam mam parę nagrań na koncie. Po pierwsze, ma on poczucie misji. Oto realizuje najważniejsze w dziejach ludzkości zadanie zarejestrowania koncertu ulubionego wykonawcy w taki sposób, w jaki postrzega go jego największy fan. Po drugie, nie jest wcale przesadnie rozproszony – musi reagować na najlepsze momenty, śledzić pilnie program, żeby wyłapać najważniejsze utwory. Teza o wykluczaniu się ze skupionego odbioru osób, które nagrywają, jest nie do obrony. Nikt nie dowodzi, że robienie notatek w trakcie wykładu sprawia, że gorzej zapamiętujemy materiał. Ja mam zresztą zgoła odmienne doświadczenia – z reguły pozwalały zapamiętać to, co najważniejsze.

Co innego pozostali. Ci nie mają z nagrywaczy dużego pożytku w czasie imprezy. Zasłaniają, hałasują, wiercą się, gdy zdrętwieje ręka od trzymania aparatu. Nie klaszczą, styl ich tańca jest tym bardziej żałosny, im droższy sprzęt trzymają w rękach. A żądza złapania najlepszej klatki w najlepszej ostrości każe im przeć do przodu i utrudniać życie nie tylko piknikom na tyłach, ale też hardkorowej braci przy barierkach. Generalnie byliby zapewne najbardziej znienawidzoną grupą odbiorców koncertów – gdyby nie to, że są grupą, która w porywach rozlewa się dziś na wszystkich. Gdyby Zimerman zawędrował na letni popowy festiwal, musiałby z trudem wypatrywać nienagrywających.

Koncerty, jakie znali co starsi miłośnicy muzyki – oparte na wyjątkowym doświadczeniu, bardzo subiektywnym, opartym na zawodnej przecież pamięci – w znacznej mierze już odeszły. Nie można już ściemnić komuś, że się wskoczyło na scenę w drugim kawałku, bo następnego dnia wszyscy znajomi będą to mogli zweryfikować, przeglądając YouTube’a. Trudno zaskoczyć fanów scenografią, strojami, kolejnością utworów i zmianami w aranżacjach – bo informacje z pierwszego koncertu na trasie w ciągu paru godzin wypełnia Internet. Trudno zapamiętać, że świetnie brzmiało, bo YT przypomni nam na nagraniu, że było fatalnie (w dodatku podwójnie fatalnie, bo z dodatkowo zepsutym dźwiękiem). A jeśli nie pamiętamy, co czuliśmy wtedy, gdy pierwszy raz grali w Polsce nasi ulubieńcy, odtwarzamy nagranie: czyjeś, albo własne, też zawodne, bo nagranie to nie pamięć, to co najwyżej sztuczne wspomnienia. Można więc poklepać tego z przodu, żeby nie zasłaniał, ale nie można się obrażać na dzisiejszą kulturę, bo już w znacznym stopniu opiera się na pamięci zewnętrznej.

Wygląda więc na to, że trochę niszczą, chociaż zdecydowanie mają coś w zamian. Dlaczego? Nagrywacze psują czasem atmosferę, ale za to sprawiają, że nie zapomnimy, jak było.

***

Co do nagrań – proponuję „stareńkich” Youngblood Brass Band, których prezentowaliśmy wczoraj w Dwójce w audycji o orkiestrach dętych (przy okazji ciekawej bardzo płyty „Polonezy” Marcina Maseckiego). Zespół dobrze dziś znany, hiphopowa orkiestra, ale w tradycyjnym, nowoorleańskim stylu, z mocną podstawą basową w postaci suzafonu – przerośniętego kuzyna tuby – w składzie. Tuż przed wydaniem tej płyty – przełomowej (Big Dada to wydała w Europie) „center:level:roar” zespół wystąpił na serii koncertów w Roskilde. Nie grali jednak na żadnej ze scen, tylko tak sobie chodzili i przygrywali – bez wzmacniaczy, bo po co – na terenie festiwalowym, pomiędzy scenami, gdzieś, gdzie akurat panowała cisza i spokój. I wzbudzali euforię. Bez względu na wszystkie występujące wówczas gwiazdy pozostali jednym z kilku faktów, które po dziesięciu latach wciąż mam w pamięci (a to był schyłek epoki przed YouTube’em, więc z dokumentacją słabo). Wyparowało wspomnienie koncertu Metalliki, ostatnio nie byłem nawet pewny, czy my w końcu widzieliśmy tam cały koncert Blur, czy może jednak zostaliśmy dłużej na występie Bonniego „Prince’a” Billy’ego. Sympatyczny – na weekend w sam raz – i luzacki styl Youngblood i niezłe technicznie rzemiosło pozostały w głowie. Tylko trochę żałuję, że nie mam z tego występu nagrania. 😉

YOUNGBLOOD BRASS BAND „Ceter:level:roar”
Ozone/Big Dada 2003
Trzeba posłuchać: „Brooklyn”, „Human Nature Pt. 2”.