Historia metalu na dwa palce

Dziś 6 wydarzeń, bez których nie byłoby heavy metalu. I wszystkie związane z grupą Black Sabbath. Mamy stosowny dzień, premiera płyty, którą Ozzy Osbourne po 35 latach znów nagrywał razem z kolegami (konkretnie: Tonym Iommim i Geezerem Butlerem, na perkusji Brad Wilk). Metalowcy mogą ten dzień przywitać znanym metalowym znakiem, ze wskazującym i małym palcem wyciągniętymi ku górze. Mnie się ów znak tego dnia kojarzy tylko i wyłącznie z historią Iommiego, od której prawie wszystko się zaczęło. Oczywiście i bez niej heavy metal by był, ale zapewne nie taki, jakim go znamy.

1. Nie byłoby metalu bez interwencji matki Iommiego…
17-letni Tony wrócił do domu z pracy w fabryce (wyrobów metalowych, rzecz jasna) i nie chciał wracać do roboty po południu. Dostał wcześniej ofertę pracy na trasie koncertowej zespołu Birds & Bees (tak jest: Ptaszki & Pszczółki, ale to jeszcze nie był ten skład), wiedział, że to już ostatni dzień, więc mógł sobie pozwolić na ten luksus. „Wracaj, skończysz dzień tak, jak trzeba” – odrzekła matka. I syn posłusznie wrócił.

2. …ani gdyby kolega przyszedł do pracy.
Niestety, nie przyszedł do pracy jego kolega z działu, który zajmował się cięciem i gięciem kawałków blachy do spawania (spawaniem zajmował się właśnie Iommi). Posadzili więc Tony’ego przy nowej maszynie, żeby się sam obsłużył. Nie wyjaśniono mu dokładnie, jak się nią posługiwać, więc wpychając pod nią kawał blachy, stracił końcówki dwóch palców (środkowego i serdecznego). Tylko refleks uchronił go przed utratą palców w całości.

3. Nie zostałby gitarzystą, gdyby nie szef w fabryce.
Lekarze oczywiście wydali wyrok: koniec z gitarą. Nie zgodził się z tym szef Iommiego w fabryce, puszczając mu płytę Django Reinhardta, słynnego gitarzysty, który zaliczył groźny wypadek (pożar) w podobnym wieku i mimo zaleceń lekarzy nie zgodził się na amputację nogi (używał potem laski), a rękę doprowadził do takiej sprawności, że grał mimo częściowej niesprawności dwóch palców. W fabryce mieli więc najwyraźniej dobre chęci – albo nie chcieli płacić odszkodowania.

4. Dalej nic by z tego nie było, gdyby nie wynalazek…
Wiele źródeł podaje, że Iommi (mańkut – a wypadek dotyczył prawej ręki) próbował nauczyć się gry na gryfie lewą ręką, ale nie szło. Wziął więc pustą butelkę po mydle w płynie, stopił ją, uformował kulkę, wypalił w niej otwór, nadał mu odpowiedni kształt, wypolerował papierem ściernym, aż przybrała kształt naparstka. Potem znalazłem starą kurtkę i wyciąłem z niej kawałek skóry – opowiada dalej. – Wyciąłem z niej odpowiedni kształt, przykleiłem do czubka naparstka, wypróbowałem i stwierdziłem: „Do cholery teraz mogę wreszcie dotknąć struny!”.
Dziś Iommi działa prościej: zamawia w szpitalu pełną protezę dłoni, po czym wycina z niej i wykorzystuje same czubki palców. Są mankamenty. Zdarzało się – jak wspomina Osbourne – że trzeba było szukać palców na scenie, po ciemku.

5. …i gdyby nie zmiana sposobu grania.
Gdyby nie wypadek, nie musiałbym tego robić – przyznaje Iommi. A tak – zmienił w swojej gitarze struny na cieńsze, przestroił lekko instrument, tak by z łatwością dociskać każdą z nich. No i zmuszony był do zmiany sposobu grania – zamiast trudniejszych do złapania klasycznych akordów zaczął grać tzw. power chords, czyli prostymi dwudźwiękami (które od biedy można opanować i bez dwóch środkowych palców). Mają one zasadniczą zaletę: gra się szybko, można więc było z nich z łatwością budować riffy. Takie jak te w „Paranoid” czy „Iron Man”, elementarz młodego gitarzysty, również niżej podpisanego w przeszłości. No i podstawa metalowego warsztatu. A przy okazji – nie kojarzy się Wam aby trochę z tym metalowym znakiem rozpoznawczym?

6. Teraz wystarczyło tylko zmienić skład i nazwę.
Z pierwotnego sześcioosobowego (sic!) składu swojej nowej grupy (nie mówimy już o Ptaszkach) muzycy wyrzucili saksofonistę i drugiego gitarzystę, bo grali za dużo solówek. Iommi uznał, że musi grać tak mocno, żeby zastąpić brak tej dwójki. Zostało ich czterech – pod nazwą Earth. Problem w tym, że taką nazwę nosił też pewien brytyjski zespół popowy, przez pomyłkę zaproszono więc na jeden z koncertów Iommiego i spółkę. Po latach zeznawali, że gdy zobaczyli otwarte usta i przerażone spojrzenia publiczności, natychmiast przyjęli nową nazwę. Właśnie tę, pod którą ich znamy jako prekursorów heavy metalu.

Powyższe historie oparłem na informacjach z grubej książki „Louder Than Hell: The Definitive Oral History of Metal” Jona Wiederhorna i Katherine Turman, która ukazała się cztery tygodnie temu i jest w sumie może nawet ważniejszym punktem wyjścia dla tego wpisu niż nowy album Black Sabbath. No bo jakkolwiek oczekiwana, płyta „13” (który to już taki sam tytuł płyty rockowej?) jest też dość przewidywalna. Rick Rubin, który podjął się produkcji, moim zdaniem napracował się przede wszystkim nad dwoma aspektami: nad tym, by w ogóle udało się ją nagrać (proces reformowania składu trwał lata) oraz by odtworzyć brzmienie znane z lat 70. Z grubsza udało mu się i jedno, i drugie. „End of the Beginning” można by właściwie słuchać po debiutanckiej płycie i porównywać poszczególne momenty. Już sam początek brzmi podobnie, dwa pierwsze akordy są chyba nawet identyczne, potem mamy podobną grę dynamiką, do tego również osiem lekko wydłużonych kompozycji, wątki bluesowe (na nowej płycie w „Damaged Soul”). Owszem, jest nowocześniej, głośniej, ale jednak prosty styl wczesnego BS to jak znak wodny – wszędzie, gdzie się pojawia, można go błyskawicznie zidentyfikować.
Potem też żadnych zaskoczeń, prawie żadnej wartości dodanej, choć wrażenie robią solówki Iommiego (np. w „Age of Reason”) – takiej biegłości z tymi pierwszymi protezami chyba by nie osiągnął. Także Osbourne jest w zaskakująco dobrej – jak na moje oczekiwania – formie wokalnej. No i mnóstwo riffów – może nie tak klasycznych jak bywało, ale zdecydowanie z gatunku tych na dwa palce.

BLACK SABBATH „13”
Vertigo 2013
Trzeba posłuchać: „End of the Beginning”, „God Is Dead?”, „Age of Reason”.