Animaloza: objawy i przebieg choroby

Widmo nowej choroby zawisło nad muzyką. Właściwie już jakiś czas temu, roznosi się ona powoli, ale konsekwentnie. Animaloza – nazwana tak od amerykańskiej grupy Animal Collective – wywołuje wiele muzycznych natręctw. Jej ofiary:

– używają obficie „studni” i „tomów”, składników zestawu bębniarskiego zapomnianych od czasów świetności Iron Maiden i Marillion, ofiary animalozy – w przeciwieństwie do tamtych – na tomach i studniach opierają całe utwory, akcentując rytmy na inne części taktu niż tylko początek i połowa;

– śpiewają mocno i krzykliwie, często posiłkując się naiwnymi onomatopejami (uoooo uauauoooo, uooooaaaauuuu), możliwy jest też styl Stereolab, główne partie wokalne muszą mieć charakter hymnów;

– chórki przepuszczają przez tyle pogłosu, ile się da – ideał brzmienia to sekcja rytmiczna z piwnicy, a wokale w katedrze;

– na paru dysonansowych dwudźwiękach lub akordach budują denerwujące riffy, którymi potem atakują w najmniej spodziewanych momentach nagrań, jeśli są w ich nagraniach solówki, to na mocnym przesterze i muszą mieć charakter hymnów;

– nie boją się dłuższych utworów i przedłużających się sekwencji jednego lub dwóch akordów, jeśli zauważają, że dana sekwencja jest zbyt długa, dodają kilka taktów;

– w tle puszczają jakiś loop – syntezatorowy lub wibrafonowy, niech odtwarza się w nieskończoność.

REKLAMA WŁASNA: Dziś o 23.15 w Dwójce Mikrokolektyw i rozmowa z Kubą Sucharem! (Koniec reklamy)

Oczywiście płyt niosących większość lub wszystkie te cechy nagrywa się sporo, ale ostatnio uderzyły mnie dwie. Pierwsza to debiut kwartetu Braids z Montrealu. Pierwsze dwa utwory (a i spore fragmenty później) skażone są animalozą w wersji kobiecej (śpiewa Raphaelle Standell-Preston), która w najlepszych momentach albumu („Glass Deers”, „Native Speaker”) ustępuje miejsca dobrze znanej od lat björkozie, o której już wiadomo, że ma łagodny przebieg. Zresztą obie choroby nie są na tyle zaawansowane, by uniemożliwić wykształcenie przez ten młody organizm własnego stylu w przyszłości. Miejmy nadzieję, że zanim przyjadą na koncerty do Europy, ich twórcze organizmy wykształcą przeciwciała.

Zadziwiające jest natomiast to, że tacy indywidualiści jak Akron/Family też są nosicielami wirusa. Świadczy o tym płyta „S/T II: The Cosmic Birth and Journey of Shinju TNT”, której absurdalnie zniekształcona wersja krążyła swego czasu w sieci i okazała się wprawdzie kompletnie nieprawdziwa, ale mam wrażenie, że zaważyła na wielu fanowskich (wyjątkowo surowych) ocenach nowego krążka. O ile bowiem Braids i inne młode zespoły przechodzą animalozę wcześnie i może ona zostawić ślad w ich całym twórczym życiu, o tyle gwałtowne przechodzenie animalozy w wieku dojrzałym u zatwardziałych hipisów z A/F może prowadzić do nagłej mutacji. Jeszcze niedawno grali przyjemne psychodeliczne R&B, teraz zatapiają się w hymnach, proponując krzykliwe i pełne zniekształceń wycieczki na terytorium Animal Collective („Silly Bears”, „Another Sky”) i przypominając ten zespół w zaawansowanej fazie koncertów i przywodząc na myśl dziesięciu Panda Bearów jednocześnie. Nie da się łatwo uwolnić od utworów z nowej płyty A/F, bo są z jednej strony okrutnie monotonne (wokale, przester całości), z drugiej – sięgają po bardzo różnorodne elementy współczesnej psychodelii i mają charakterystyczny dla tej grupy bezczelnie melodyjny charakter. Wpływy animalozy, gdy już się pojawiają, dają też dość bezczelne efekty. Niewykluczone, że animaloza w tej postaci będzie mogła się przenosić nie tylko między płytami – jak dotychczas – ale także między słuchaczami. Pierwsi zakażeni rerfenami powstałymi z połączenia hipisowskiego śpiewania A/F i krzykactwa AC już teraz ogłosili nowy album Akron/Family najlepszą w tym roku płytą Animal Collective.

BRAIDS „Native Speaker”
Kanine 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„Glass Deers”

Braids – Glass Deers by oh my grimm

AKRON/FAMILY „S/T II: The Cosmic Birth and Journey of Shinju TNT”
Dead Oceans 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Light Emerges”.

Akron/Family – Silly Bears by METRO Magazine