I hop, progresywny! I hip, lewacki!
Albo kiedy Travis Scott wita nas na nowej płycie, ale to Gentle Giant. Mowa o utworze Hyaena z płyty Utopia. No dobra, przez chwilę się zastanawiałem, czy to Gentle Giant, czy może jednak United Kingdom w tym samplu. Dużo tych nowych nazw do przyswojenia dla społeczności rapowej (moje ulubione wykopalisko to New England w świetnym skądinąd Sirens), a sędziwy autor Polifonii wreszcie może się poczuć jak ryba w wodzie, opowiadając o trapach. Jest to drugi, przyznać trzeba, taki plot twist w historii nurtu. Faza progresywno-rockowa w gwiazdorskim trapie ze Stanów Zjednoczonych trwa co najmniej od stycznia, kiedy to Lil Yachty przedstawił swoją wariację na temat Dark Side of the Moon. Opisywałem ją na blogu z pewnym zaskoczeniem. Przy Utopii zaskoczenie jest już mniejsze, za to zadowolenie większe, bo jakość tej propozycji jest niewątpliwie wyższa i mogę ją wszystkim słuchaczom prog-rocka zarekomendować z pełną odpowiedzialnością. Nie ma wprawdzie Jona Andersona na wokalu (którego słyszałem w pewnym momencie u Yachty’ego), mimo że niektórzy by usłyszeć chcieli, brakuje też jakiejś gitarowej solówki Howe’a lub Hacketta. Poza tym jednak bardzo dużo się zgadza: mamy do czynienia z dość pompatyczną, spuchniętą formą wychodzącą z prób przetworzenia modnego nurtu (50 lat temu rock, dziś trap) w coś bardziej ambitnego. Cytowanie artrockowej klasyki odbywa się więc tak naturalnie jak cytowanie poważkowej klasyki u symfonicznych rockmanów lat 70. Jest to zarazem muzyka tworzona, podobnie jak tamta, z myślą o konkretnych czasach. W najlepszych warunkach, w świadomości własnej potęgi i w najlepszych studiach nagraniowych, w trzech miejscach pielgrzymek współczesnego rynku nagraniowego: londyńskim Abbey Road, kalifornijskim Shangri-La i przede wszystkim francuskich Miraval Studios, które nawet wizualnie wydają się ziszczoną utopią artysty, który wprawdzie mógłby to wszystko nagrać na chacie z pomocą pary dobrych monitorów, ale jednak chce sięgnąć najwyżej.
Trzeba przyznać, że stojący na ziemi rap do tego poziomu wyabstrahowania z normalności dochodził dużo dłużej niż rock’n’roll. Ale też ten cały Circus Maximus – z koncertem, który wywołał, jak się dowiedzieliśmy, wstrząsy tektoniczne w Rzymie – to trochę odpowiedź na Floydowskie Pompeje. Wprawdzie pomysł realizatorów Live in Pompeii wydawał się inny, skromniejszy niż dzisiejsze wspólne dzieło filmowe Scotta z Gasparem Noé, Nicolasem Windingiem Refnem, Harmonym Korine’em (wszyscy razem, a to jeszcze nie koniec listy twórców towarzyszącego płycie megawideoklipu), to jednak fragmenty Thank God i Modern Jam nawet bezpośrednio już do Floydowskich Pompei nawiązują. A choć Travis w koncertowej odsłonie jest znacznie bardziej rozbuchany, to nietrudno znaleźć prekursorów koncertów w słynnej przestrzeni Circus Maximus: to grupa Genesis, która zgromadziła kiedyś w Rzymie półmilionową widownię. Nawet tematy na nowym albumie Scotta takie coraz bardziej wymyślne – jak złożony, ale dość niszowy problem współżycia seksualnego z syjamskimi bliźniaczkami, który Scott i Rob 49 (gościnnie) omawiają wspólnie w Topia Twins. Kto mówił, że progresywny rap ma być zrzynką z rocka progresywnego, artrockowe sample są tu tylko akcesorium, a z budową monumentalnej propozycji raperzy radzą sobie po swojemu, być może nawet lepiej.
I myliłby się ten, kto uznałby, że w ogóle mi się to nie podoba. Przeciwnie. To – poza debiutem – mój ulubiony jak dotąd album Travisa Scotta. Podoba mi się jako emerytowanemu fanowi prog-rocka, a jako płyta będąca określeniem pozycji gwiazdy w show biznesie rzecz jest imponująca. Jako zestaw utworów w dużej mierze broni się to też całkiem dobrze – fragmenty nieznośne to albo wejścia gwiazdorskie, w które wpisany był jakiś kompromis wynikający z zaproszenia gościa (jak Modern Jam z udziałem Manuela de Homem-Christo) albo ewidentne próby doszycia łatwego hitu w popularnym stylu (K-Pop). Poza samplami są tu też różnego typu nawiązania dobijające do bandy tego, co można tradycji artrockowej wyrwać bez narażania się na procesy – np. trawestację motywu z Nights In White Satin w linii syntezatora Parasail, który to utwór do szlagieru The Moody Blues nawiązuje też atmosferą. Albo God’s Country z linią wokalową, która zbliża się do kołysanki Komedy z Dziecka Rosemary, ale na bezpieczną odległość nieprocesową i rodzina polskiego kompozytora nie zarobi na tej bliskości. Ani rozmiary, ani eklektyzm nie pomagają niestety w odbiorze Utopii. Ale pozostają elementami imponującego zjawiska, jakim dziś ma być. Nawet jeśli za 40 lat wyląduje na bocznicy albo będzie odgrywana na festiwalach nostalgii, jak duża część uwielbianych klasyków rocka symfonicznego.
TRAVIS SCOTT Utopia, Cactus Jack Records 2023
Prawda jest taka, że nowa płyta Noname podoba mi się znacznie bardziej, choć zarazem cały ten blichtr Scotta odwraca od takich kameralnych przedsięwzięć uwagę i jest – przyznaję – bardzo ciekawy. To w ogóle problem dzisiejszego kobiecego rapu – tego, który nie rzuca mikrofonami w publiczność, tylko jak Noname czy równie błyskotliwa pod względem flow brytyjska Little Simz (nadawaliśmy w czwartek jej koncert z festiwalu Paleo w Szwajcarii – jak dla mnie absolutny top, jeśli chodzi o rap na żywo) opowiada historie na tle płynących gładko podkładów tworzonych na żywych instrumentach. Często bardzo osobiste, choć nie do końca sprawdza się to akurat w tym wypadku. Często też bardziej przebojowe niż album Scotta (czy nawet nagrania samego Ye/Westa), jak Hold Me Down z Jimettą Rose i Voices of Creation, tyle że to utwór raczej gorzko-kwaśny o tym, jak pierwszy, tak bardzo oczekiwany czarny prezydent USA ostatecznie zlecał ataki i naloty na cele w Afryce.
Na Sundial pochodzącej z Chicago 31-letniej raperki (rocznik ten sam co TS) Noname dominują jazzujące beaty, tu i ówdzie wchodzące w rytmikę bossa novy. Z soulowymi partiami śpiewanymi i partiami instrumentów dętych – jak w boomboom – inspirowanymi afrobeatem. Poza gościnną obecnością Jaya Electronica, za którym snuje się cień oskarżeń o antysemityzm (my byśmy mogli dorzucić jeszcze wyśmiewanie prezydenta Ukrainy w utworze balloons), wszystko jest tu gładkie. No dobrze – nie jest gładka postawa głównej bohaterki, bo opowiadanie się po stronie socjalizmu (i antyimperializmu) raczej nie gwarantuje dziś szczególnie łatwego wejścia w rapowe środowisko, tak w Polsce, jak i tym bardziej w Stanach Zjednoczonych. Wrażenie robi opowieść o oczekiwaniach wobec dziewczyny w rapowym showbizie – ewidentnie oparta na faktach z własnej kariery – z Potentially the Interlude: If you were just a little bit morе pretty / Wrote a little bit likе Kenny / You would have a life worth livin’. Albo fragment z Namesake, w którym – niczym kiedyś Godspeed You! Black Emperor na infografice we wkładce swojej płyty, tyle że jednak z większą lekkością i dystansem – raperka kreśli powiązania między gwiazdami czarnej muzyki a NFL, co oznacza pośrednie związki z przemysłem zbrojeniowym: Go, Rihanna, go / Watch the fighter jet fly high / War machine gets glamorized, a potem Go, Beyoncé, go / Watch the fighter jet fly high, jeszcze dalej Go, Kendrick, go… itd.
Nie zbiera się w ten sposób masowej publiczności ani dobrych kontaktów w show biznesie, ale twardą bazę fanowską – już tak. Proszę mnie wliczyć.
NONAME Sundial, AWAL 2023