Trap Side of the Moon

Trap jako estetyka towarzyszy nam już tak długo, że dorósł już do jakiejś nieco bardziej „dziaderskiej”, progresywnej/symfonicznej wersji. Lil Yachty jeszcze niedawno był bohaterem najbardziej niespodziewanej kampanii promocyjnej Polski w narkotykowej miniaturze Poland – skutecznej do tego stopnia, że miał go zapraszać nad Wisłę premier Morawiecki. Nie wiem tylko, czy razem z psychodelicznym syropem na kaszel, o którym śpiewo-wibruje. Album Let’s Start Here to w każdym razie zupełnie inna para kaloszy. Nie ma Polski ani syropu, zostaje psychodelia, lecz w zupełnie odmiennym stylu. I tylko przetwarzany cyfrowo głos Yachty’ego jakoś się może z utworem Poland skojarzyć.    

Jeśli ktoś szczególnie pilnie śledził Milesa Parksa McColluma i wiedział, że ten przysłuchiwał się nagraniom Tame Impala, MGMT i Flaming Lips – czyli nowszych fal psychodelicznego rocka – i zatrudniał współpracowników Yvesa Tumora (jest nowy singiel) czy Ariela Pinka, pewnie spokojnie mógł się spodziewać dalszego biegu wypadków. Mnie tam – jako dość postronnego obserwatora – zaskoczył próbą realizacji konceptu nawiązującego luźno do Dark Side of the Moon Pink Floyd. Skojarzenia są dość oczywiste: od pierwszych minut, w których echo syntezatorowego riffu z On The Run przechodzi w groove rodem jak z Time. Elementy kojarzące się z Floydami są dość oczywiste, ale zarazem luźne i rozsiane w całym godzinnym materiale. Temat czasu wraca w tekstach, pojawiają się parokrotnie wejścia gitary elektrycznej z dramatycznymi solami na podciąganych strunach w stylu zahaczającym o Gilmoura, a partie wokalne i wokalizy na krawędzi soulowej estetyki – zresztą dające chwilę przyjemnego odpoczynku od preparowanych wokali bohatera – nie powielają wprawdzie stylu Clare Torry, ale są niezłym nośnikiem emocji (I’ve Officially Lost Vision i Drive Me Crazy to zresztą jedne z moich ulubionych momentów na płycie). Wszystko to przetykane jest przez bardziej charakterystyczne dla Yachty’ego i w ogóle dla rapu fragmenty – jak erotyczne pRETTy

Jasno słychać, co by przeszło na albumie nagranym w latach 70., a co nie. Nie jest więc też Let’s Start Here prostą rekreacją. Nie jest też płytą w 100 proc. floydowską, z czego łatwo sobie zdać sprawie, słysząc Jona Andersona (Yes) w partii Yachty’ego w The Ride. I uświadamiając sobie, jak wiele wspólnych elementów mogą mieć te pozornie odległe estetyki trapu i rocka progresywnego. Mimo że programowo muzycznie nieświeży, na tle swojej konkurencji Yachty jest tu dość odświeżający. Wzbudza ciekawość i podtrzymuje ją w kilku momentach – bo rozłożył na płycie akcenty, tyle że przestrzeń pomiędzy nimi watował kawałkami dość drugorzędnymi. Stąd – nawiązując do tytułu pewnej znanej audycji – jestem za, a nawet przeciw. Zaskakująco średnia płyta wykuta z pomysłu, który powinien zwiastować raczej coś biegunowego: żenadę albo dzieło geniusza. Let’s Start Here przychodzi na pewno w niezłym momencie – tu tytuł nieźle opowiada tegoroczny terminarz wydawniczy – i będzie na wydawniczym przednówku miłym tematem dyskusji na jakiś czas, choć zarazem jako zestaw wydaje się trochę zakalcowaty i zaskakująco mało wyrazisty. Ale jak to z rockiem progresywnym – może nie od razu nagrywa się Close to the Edge, trzeba od czegoś zacząć.   

LIL YACHTY Let’s Start Here, Quality Control Music 2023