Wpływowy Amerykanin i zdolny Anglik

Wyjdzie na to, że z kina nie wychodzę – co nie jest prawdą – ale zmarłego w weekend Toma Verlaine’a słuchałem ostatnio dłużej chyba po premierze I’m Not There, świetnego skądinąd filmu o Bobie Dylanie. Bo sformowana na potrzeby soundtracku supergrupa The Million Dollar Bashers obejmowała Nelsa Cline’a, Lee Ranaldo i właśnie Verlaine’a. Historia grupy Television, którą Verlaine prowadził – choć mityczna i wielka – wydawała się dawno zamknięta. A sam zespół, choć po reaktywacji dość regularnie koncertował, to jednak głównie w Stanach, a w Europie dojeżdżał co najwyżej do Berlina. W Polsce pozostawał mocno niewypromowany – zbyt punkowy jak na dzieje radiowej Trójki, ale zbyt literacki jak na dzieje jej najzagorzalszych przeciwników. Ilustracją może być tytuł jednego z pierwszych utworów grupy, Fuck Rock & Roll (I’d Rather Read the Book). Czyli: Pieprzyć rock’n’rolla, wolę sobie poczytać książkę. I jeszcze fakt, że gitarzysta Television pożyczył sobie nowe sceniczne nazwisko od XIX-wiecznego poety.  

Jako gitarzysta nie był Verlaine bohaterem prasy branżowej na poziomie zmarłego niedawno Jeffa Becka. Ale to ciekawe zestawienie, bo z jednej strony – ze swoją przejrzystą, bardzo melodyjną i całkiem misterną, ale trochę schłodzoną brzmieniowo grą – bywał przeciwieństwem rockowo-bluesowej wirtuozerii, z drugiej strony – wychował się na nagraniach wspominanych tu niedawno The Yardbirds i tylko zupełnie inaczej je zinterpretował. Dla Verlaine’a ważny był jazz, doszedł do grania na gitarze, ucząc się gry na fortepianie i saksofonie, słuchając w dużej mierze otwartego i rozimprowizowanego jazzu. Jego formę próbował z kolegami nałożyć na rockowy groove, co sami określili kiedyś mianem fission: to miało być coś jak fusion, ale bez tworzenia amalgamatu dwóch nurtów. Elementy jazzu i elementy rocka miały funkcjonować osobno, wykorzystywane na zmianę. Jak – nie przymierzając, zresztą to już moje skojarzenie – gorąca i zimna woda w brytyjskich kranach. Zresztą ten nowojorski zespół, wychowany na wykonawcach brytyjskich, wywarł bodaj największy wpływ na muzykę na Wyspach Brytyjskich, gdzie Television słuchało pilnie całe postpunkowe pokolenie. I gdzie ten idiom do dziś słychać. I pewnie z tych samych powodów w pożegnaniach Verlaine’a częściej pada słowo influential niż popular.    

Nie mam jakichś szczególnych papierów na to, żeby poświęcać Verlaine’owi więcej miejsca. Na szczęście w młodszych pokoleniach polskich słuchaczy sytuacja się normuje, a Television jest elementem stałego przygotowania. Za to chciałbym dwa akapity poświęcić nowej płycie brytyjskiego wokalisty, kompozytora i producenta (a właściwie człowieka robiącego tu wszystko, włącznie z masteringiem i publikacją na własną rękę) Marka Williama Lewisa. Można go oczywiście zestawiać z Verlaine’em jako gitarzystę, gra sporo, ciekawie, nieźle operując mało przesterowanym brzmieniem i nakładając na siebie partie gitar. Wszystko nagrywał sam, prócz kontrabasu w urzekającym Coming. I muszę przyznać, że ten dodatek – brzmiący to trochę jak wiolonczela Arthura Russella – przyciągnął mnie z miejsca do tej płyty. 

Jeśli jednak zatrzyma was przy tym Coming, zostaniecie dla psychodelicznego Enough czy tanecznego i całkiem chwytliwego The Power. Za każdym razem jest to niewymuszona, lekka muzyka, kapitalnie operująca detalem (harmonijka!). Trochę dobrych cech King Krule’a, a może nawet Finka – w mniej wygładzonym wydaniu – połączonych z wyobraźnią i wrażliwością na aranżacje gitarowe rodem z The Durutti Column (tu gdzieś jest właśnie to subtelne przełożenie na Television). Raczej bezpretensjonalny chillout, choć niepozbawiony emocji. Eklektyczny, pełen finezji w partiach wokalnych (Simple Passion). Ogólnie – muzyka, do której może średnio pasuje fizjonomia i styl tego chłopaka. Ale z przyjemnością dopisałem się jako 69. subskrybent jego profilu na YouTubie. Będzie nas pewnie więcej, bo Lewis z takim talentem i wsparciem (nie wykopałem go, wbrew pozorom, spod ziemi – Pitchfork odnotował tę krótką płytę przede mną) nie może nie poszerzyć znacząco kręgu odbiorców.      

MARK WILLIAM LEWIS Living, Mark William Lewis 2023