Psujnerwy
Tak się nazywała jedna z dwóch dziecięcych grup, w których grałem, nie potrafiąc jeszcze grać na niczym innym (poza ewentualnie nerwami). Więc kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że muzyka jest tylko rozrywką po kolacji, przypomina mi się, jak wiele frajdy miałem robiąc wspólnie z bratem ciotecznym muzyczne słuchowiska pod tym szyldem, utwory niemające nic wspólnego z muzyką rozrywkową. To również zawsze dobry argument, by bronić prawie 70-letniego Scotta Walkera, który po sześciu latach wydał kolejną, jeszcze trudniejszą w odbiorze płytę. Niejasną w warstwie tekstowej i udziwnioną w sferze muzycznej. No ale nikt nie mówił, że z „Bish Bosch” będzie łatwo – szczególnie recenzentom.
Nazwa „psujnerwy” (ewentualnie „nerwopsuje”) pasowałaby jako określenie tych długich kompozycji, rozciągniętych czasem do postaci miniarii, albo wręcz minidialogów na jednego aktora. Ale swobodę można w nich podziwiać – jak zawsze zresztą. Cudowna sekcja dęta w „Epizootics!” z potężnym brzmieniem tubaxu (krzyżówka tuby i saksofonu) z wejściem wokalu z silnym wibrato sąsiaduje ze zgiełkiem „Dimple”, odgłosami maczet (z jedną z nich Walker pozował ostatnio do zdjęć dla „The Wire”). Te z kolei z kanonadami instrumentów perkusyjnych o wręcz plemiennym, indiańskim charakterze w „Pilgrim”, a główna kompozycja na płycie „SDSS1416+13B (Zercon, A Flagpole Sitter)” poraża rozmiarami i ponurymi sonorystycznymi sekwencjami smyczków. Są tu momenty genialne, najbardziej emocjonalne na całej płycie, ale czy było tego aż na 21 minut? Z kolei piękne smyczkowe aranżacje ozdobione partią gitary w stylu Adriana Belew w „Corps de Blah” pojawiają się na deser po słynnej już sekwencji skatologicznej, złożonej z kilku rodzajów pierdnięć, których akustyczne właściwości nie pozwalają mi użyć eufemistycznego słowa „bąk”. Dodajmy do tego złotą myśl artysty z tekstu „SDSS”: „Gdyby gówno było muzyką, byłbyś orkiestrą dętą”.
Tu odpadają co wrażliwsi, a co bardziej ufni w Wielką Myśl stojącą za całym albumem tracą wątek – bo nie wiadomo, czy Walker się z nich nie nabija. I mniej więcej w tym samym momencie nasunęły mi się porównania z niemal tak samo wyrafinowanym „The Drift”, które jednak miało moim zdaniem nieco bardziej konsekwentne brzmienie, swój rozpoznawalny z daleka styl, swoją – przepraszam za skojarzenia – zwartość. Tutaj fascynujące są elementy, tam poruszała mnie ogólna wizja płyty.
Jak zwykle drugie, a może i piąte dno całości tkwi w tekstach. „SDSS” to opowieść o brązowych karłach i nadwornym karle Attyli, wodza Hunów. Na koniec mamy pieśń bożonarodzeniową na śmierć Nicolae Ceausescu (rodzaj kontynuacji „Carli” z „The Drift” o egzekucji na Mussolinim). A „Corps de Blah” osuwa się w rejony „Finnegans Wake” z kompletnie dla mnie nieczytelnym przekazem. „Bish Bosch” jest płytą perfekcyjną w tej swojej zagadkowości i nieprzystępności.
Odstrasza mnie sposób śpiewania, jaki Walker wypracował w ostatnich latach. Nie będę ukrywał, że moje spojrzenie na jego ostatnie płyty, na których bardzo mocno moduluje głos, bardzo ten odbiór zmienia. Całą resztę traktuję jako swobodne do granic wytrzymałości stanowisko artystyczne człowieka, który potrafi sam sobie założyć Nelsona. Imponuje mi świeżość, z jaką Walker nie waha się robić rzeczy w naturalny sposób przychodzące zwykle tylko odkrywającemu świat muzyki dziecku, ale nie żebym przed tym padał na kolana.
SCOTT WALKER „Bish Bosch”
4AD 2012
7/10
Trzeba posłuchać: „Epizootics!”.
Komentarze
Scott Walker? Dla mnie zawsze z lat 60 The Walker Brothers 🙂
Bartku! Ja tak z innej beczki. Odszedł Ravi Shankar. Ceniłeś go? Jeśli tak, to prośba do mojego ulubionego blogera- napisz coś, plijz !Dzięki!
@koko –> Oczywiście, ale jakoś bez wyraźnych wątków osobistych – dla mnie to był pewien symbol, szczególnie dla dialogu Wschodu z Zachodem. Przy okazji naszej kręconej w środę rozmowy z Jordim Savallem pytał o to artystę Jacek Hawryluk. Savall na dźwięk nazwiska Shankar rozgadał się niesamowicie – i znów nie o samym artyście, tylko o tym byciu łącznikiem pomiędzy światami. Bardzo ważna postać.