Polska „Atlanta” czy może polski „Dave”?
Nawet nie zapraszam do dyskusji na temat tego, czy Atlanta jest w ścisłej czołówce najlepszych seriali, jakie kiedykolwiek napisano. Z akcentem na napisano, bo to serial, w którym widać sztukę prowadzenia narracji w wersji całkiem tradycyjnej i niezakłóconej wodotryskami. I nawet nie zaczynam dyskusji na temat tego, że Dave (również dostępny w Disney+) jest innym, trochę bledszym wariantem tego samego pomysłu: jest raper, jest jego dziwny przyjaciel i jest jego z trudem nadążający za rzeczywistością menedżer. Z nieco inaczej rozłożonymi akcentami, bardziej białą obsadą i odmiennym typem rapera: białym, za to lirycznie śmiałym na granicy ekshibicjonizmu. Co do polskiej Atlanty, liczę nieśmiało na to, że sprawdzi się wizja z ostatnich linijek mojej rozmowy z paszportowym laureatem 1988. Bardzo bym sobie tego życzył, bo polski rap, przy odpowiednio zdystansowanym podejściu, może tu być nie mniej inspirujący niż ten amerykański. Zresztą wiadomo: rapu – tak zupełnie teoretycznie – mogłoby w Atlancie nie być, to taki paradoks dobrze napisanego scenariusza, w którym rapującego bohatera widzimy prawie zawsze tuż przed wejściem na scenę albo tuż po zejściu z niej. I być może w tej polskiej, jeśli kiedykolwiek powstanie, też nie będzie. Za to uważam, że bohaterem polskiego Dave’a musiałby być raper. To już rzecz nie od uniknięcia. I słuchając nowej płyty, która ukaże się jutro, uświadomiłem sobie nawet, kto mógłby być lokalnym wzorcem dla tego bohatera.
Oczywiście z towarzyszącej wpisowi miniatury okładki Ostatniego słowa Afro Kolektywu (płyty w całości dostępnej od jutra) dobrze już wiecie, kogo mam na myśli. Gdyby mi powiedzieli, że postać Dave’a zaprojektowano po lekturze tekstów Legendarnego Afrojaxa – uwierzyłbym. Szczególnie tych tekstów z płyt solowych, chociaż wracający po dłuższej przerwie na czele swojego Kolektywu lider, już od progu witający się z nami jako stuletni stulejarz, przekonuje, że choćby składy były inne, to podmiot liryczny jest wciąż ten sam.
Przez 24 lata od debiutu płytowego Afro Kolektywu zmieniło się dużo. Wyrosło kilka modnych fal polskiego rapu, zmieniły się tematy, język i produkcja. A zespół Afrojaxa, który kiedyś robił wrażenie leciuchnej zgrywy, okazuje się czymś zupełnie innym niż się wydawał na początku wieku – nie tyle pastiszem, fajnym niszowym żartem, co raczej kluczowym ogniwem w historii nurtu: jednym z pierwszych w tej branży składów proponujących muzykę graną przez żywych instrumentalistów, na dodatek stawiającym pomost między hip hopem a sceną alternatywną. Nie chcę już snuć porównań z opisywanym w poniedziałek Osą, bo choć temat sam się ciśnie na usta, a terminarze premier panowie mają ciągle zsynchronizowane, to ten problem już omawiałem półtora roku temu. W każdym razie po reaktywacji dalej dużo z tej dawnej finezji i różnorodności słychać, szczególnie w partiach Michała Szturomskiego i Miłosza Wośko, muzyków mających przecież całe swoje szerokie światy poza Kolektywem, uwagę zwracają i sporo zmieniają tu również partie wokalne Basi Derlak, a gości (Jerzy Mazzoll!) nie brakuje.
Afrojax to prawdopodobnie ostatni raper, którego dobrze zrozumieją ludzie dorastający w głębokim PRL-u, za to młodsi mogą potrzebować wskazówek. Przekonują o tym tematyka i emocje takich nagrań jak Polonez do początkujących czy Krw z krwi, ale też ogląd rzeczywistości w innych: Otaczają nas symbole / Tkwią w betonach, zieleniach / Niezbyt są zadowolone / Bo coraz większy syf się na nich zbiera – słyszymy w Słodki Jezu. Nie chodzi tu tylko o rodzaj refleksji, coraz poważniejszej, ale też o to, że te jego opowieści są stale naszpikowane retrospekcjami – były nimi już gdy rapował o sobie jako nastoletnim młokosie, wracają dziś, kiedy opowiada o o dziecięcym okrucieństwie (Dzieci to nie ludzie). Jest w tej opowieści oczywiście jasny odnośnik do pełnych przemocy lat 90., które w każdej chwili mogą wrócić. Dziś emocje w ludziach i chaos na świecie wydają się stłumione, ale nauczyliśmy się już też, że nie jest to stan wieczny.
No i jeszcze jedno bardziej staro- niż młodostulejarskie przyzwyczajenie: mimo stale obecnych mocnych akcentów i grubiańskiej metaforyki teksty Afrojaxa mają (najbliżej Łony, co niespecjalnie dziwi – i bliższy na tej płycie do tego stopnia, że panowie mogliby jakiś musical o latach 90. wyrapować na dwa głosy; przy rytmice Poloneza… można snuć nawet analogie muzyczne) rytm dość literacki, a przy tym zawsze formę i puentę. To jeden z tych przypadków, kiedy starczyłoby materii zarówno muzycznej, jak i lirycznej, żeby odbierać jedno i drugie osobno. Tylko efekt końcowy, bez względu na ten grubo ciosany dowcip, jest jak zawsze mocno przygnębiający. Na Ostatnim słowie jeszcze bardziej niż wcześniej to odarcie z beztroski nie pozostaje też bez wpływu na odbiór strony muzycznej albumu – jest w niej jakaś wewnętrzna sprzeczność, coś lekkiego i ciężkiego zarazem, to pękniecie czasem wręcz uwiera jak same teksty lidera. A główną myśl prowadzi tu właściwie – aż do tej najogólniejszej puenty – cała struktura płyty. I o ile pod względem stylu bliżej do Dave’a, to na tym ogólniejszym planie bardziej już Atlanta.
AFRO KOLEKTYW Ostatnie słowo, Thin Man 2023