Późne kulty
Zmarło dwóch wybitnych kompozytorów wychowanych na operach Verdiego. Pierwszy dorastał w powojennym Berlinie Zachodnim, matka słuchała muzyki poważnej. Drugi – w tradycyjnej rodzinie włoskich imigrantów na Brooklynie. Sporo ich dzieli, ale łączy kultowy status, staranne wykształcenie i późna popularność. Nawet informacje o ich śmierci, które nadeszły wczoraj, były spóźnione: Angelo Badalamenti (85 lat) tak naprawdę zmarł 11 grudnia, wiadomość roznieśli po świecie fani Miasteczka Twin Peaks, a potwierdziła siostrzenica Frances, informując, że nie zna przyczyn śmierci. O odejściu Manuela Göttschinga (w wieku 70 lat) poinformowała rodzina, z ponadtygodniowym poślizgiem. Fani muzyki wczoraj ronili łzy, ale świat nie wstrzymał oddechu, przypadkowy odbiorca tych informacji nie wiedziałby pewnie, kto zacz. A kto wie, czy i fani muzyki tak masowo rozpaczaliby po ich odejściu – w końcu obaj swoje największe sukcesy odnieśli właściwie przez przypadek.
Badalamenti, mimo świetnego przygotowania, przez lata był całkiem drugorzędnym autorem ilustracji muzycznych. Każdy zna już pewnie historię tego, jak trafił do filmowego zespołu współpracowników Davida Lyncha: jako korepetytor wokalny Isabelli Rossellini podczas zdjęć do Blue Velvet. Miał wtedy 49 lat i żadnych naprawdę spektakularnych filmowych sukcesów na koncie. Za to bardzo ciekawy epizod autora piosenek – jeszcze w latach 60., i to dla Niny Simone. W tej branży włoskie pochodzenie nie było szczególnym atutem, więc podpisywał się jako Andy Badale.
Nic dziwnego więc, że o jego angażu do filmu Blue Velvet (1986 r.) zadecydowała piosenka. Miał tylko przygotować Rossellini do wykonania Song to the Siren Tima Buckleya, ale reżyser nie dostał praw do kompozycji, zaczęli więc wspólnie z Badalamentim pisać własny utwór – na wzór klimatu tamtego, znanego wtedy oczywiście przede wszystkim z wersji This Mortal Coil (najwyraźniej obsesja Lyncha, który w końcu uzyskał prawa do wykorzystania go, ale dopiero przy Zagubionej autostradzie). Tak powstało Mysteries of Love, śpiewane ostatecznie przez Julee Cruise. Tak też ukonstytuowała się spółka autorska – przez wiele lat Badalamenti był etatowym autorem muzyki do filmów tego reżysera i stworzył w nich swój styl: powściągliwy, melodyjny, mieszający syntetyczne barwy z brzmieniami wibrafonu i delikatnie pulsującej sekcji rytmicznej, często już gdzieś na pograniczu klubu jazzowego. Z oczywiście najbardziej znanym tematem do Miasteczka…, nieodległym od rzeczy, które robił w tym czasie Andrzej Korzyński (cała muzyka z serialu została swego czasu ograna tyle razy w audycjach Tomka Beksińskiego, że wytworzyła sobie w Polsce osobny kult), ale też wybitnym soundtrackiem do Prostej historii. Filmu stworzonego przez Lyncha zupełnie poza jego główną estetyką i zarazem moim ulubionym w całej jego twórczości.
Oczywiście, Badalamentiego rozchwytywano po pierwszych sukcesach u boku Lyncha – ale były to głównie honory związane ze sceną muzyczną. Pisał dla Marianne Faithfull, aranżował dla Pet Shop Boys, współpracował z Orbitalem. Dostał Grammy, ale nigdy Oscara – nie miał nawet nominacji do tej nagrody. Nie był to więc sukces w pełni mainstreamowy, szczególnie jeśli chodzi o kino.
Zdaję sobie sprawę z tego, że powiązanie tych dwóch nazwisk wygląda na ekwilibrystykę, ale połączeń jest więcej, niż można by się było spodziewać. Poza tym, że Badalamentiego doceniła scena klubowa (wspomniany już Orbital), miał na koncie także współpracę z pionierem elektroniki, Jeanem-Jacquesem Perreyem. Ich wspólny utwór E.V.A. bywał regularnie samplowany także przez artystów hiphopowych (choćby przez Gang Starr w tej kompozycji). Ale mało kto kojarzy go dziś z Badalamentim. Podążamy najczęściej stereotypową klasyfikacją jednego motywu z jednego serialu.
Podobnie z Manuelem Göttschingiem. Był w pierwszej kolejności jednym z animatorów sceny krautrockowej, założycielem Ash Ra Tempel, hipisowskim eksperymentatorem i uczestnikiem owianych legendą sesji Cosmic Jokers, przed którymi wszyscy muzycy mieli zażywać narkotyki. Psychodelia w każdym znaczeniu. Nagrał też album Seven Up z Timothym Learym – ważny muzyczny ślad opowieści tego ostatniego o halucynogenach. Próbował wreszcie przekładać pomysły amerykańskich minimalistów na warsztat rockowy – stąd kapitalne, transowe Inventions for Electric Guitar (szerzej opisywałem je tutaj). Nagrany samodzielnie album, który stanowił drugą, bardziej psychodeliczną stronę eksperymentów ze studyjnymi efektami Frippa i Eno. I wreszcie New Age of Earth – nieco bardziej liryczna wersja proto-ambientu, analogiczna do prób Steve’a Hillage’a, ale wyprzedzająca jego Rainbow Dome Musick.
Tyle że – trochę jak z Badalamentim – Göttsching w tym najbardziej masowym ujęciu pozostanie autorem E2-E4, albumu, na którym wykorzystał upowszechnione na początku lat 80. syntezatory i automaty perkusyjne, utwory zmiksował w jeden strumień i stworzył techno. Zupełnie, jak twierdził, przypadkowo zyskując przydomek The Göttfather.
Ta minimalistyczna, opierająca swój flow na bardzo subtelnych zmianach motywów i permutacji rytmicznych płyta dostała w pierwszym momencie w Niemczech złe recenzje – oceniano ją jako wtórną wobec całej potężnej już fali elektroniki ze szkoły berlińskiej. Ale w latach 90., odkryta na nowo przez brytyjską scenę muzyczną i wsparta opowieścią o wizjonerskich projektach Göttschinga z lat 70. opisanych przez Juliana Cope’a na kartach książki Krautrocksampler, doczekała się nowej kariery, już poza kręgiem el-muzyki – na scenie techno. Po 41 latach od nagrania wypada stwierdzić, że nie zestarzała się ani trochę. Co ciekawe, cała sesja nagraniowa – będąca efektem improwizacji, w równym stopniu co ten opisany w filmowej migawce proces pisania tematu Laury Palmer przez Badalamentiego – odbyła się dokładnie 12 grudnia. Cóż, wczoraj też był 12 grudnia.