Postacie roku: Zoh Amba

Uznałem, że czas do właściwych podsumowań dobrze sobie wypełnić jakąś sensowną formułą remanentów. I ten prowadzony kluczem bohaterek/bohaterów wydaje mi się najwłaściwszy. Będą się tu regularnie pojawiać kolejne odcinki. Zaczynam od artystki, która nazywa się trochę jak postać ze świata Gwiezdnych wojen (swoją drogą – zaskakująco udany serial Andor był niezły także muzycznie), ale jest fantastyczną, młodą, 22-letnią saksofonistką. To w zasadzie wpis z kategorii „nadzieje”, bo przecież Zoh Amba napisała w tym roku dopiero pierwszy rozdział swojego dorobku. Tyle że ten rozdział jest tak potężny, jak gdyby wydarzyło się co najmniej 5 lat. Oznacza 5 różnorodnych płyt opublikowanych w ciągu roku. Tak – nie tylko Sault i King Gizzard & The Lizard Wizard mają po pięć płyt rocznie na koncie. Ta filigranowa saksofonistka też.      

Wychowywana przez samotną matkę w małej miejscowości w Tennessee, w nie najłatwiejszych warunkach (wspólnie z bratem przyszli na świat, gdy matka miała 18 lat), instrument mogła zdobyć, przyłączając się do szkolnego zespołu, a żeby grać w nim na tenorze, musiała udawać, że bierze lekcje. W rzeczywistości grywała w lesie, bo matka nie bardzo lubiła brzmienie saksofonu. I pewnie to – trochę jak słynne już granie pod mostem przez Sonny’ego Rollinsa – w jakimś stopniu ukształtowało jej wyjątkowy, ton. Brzmieniowo bardziej kojarzyć się może z Albertem Aylerem – z jednej strony gra dość prosto, z drugiej niebywale melodyjnie, a w najlepszych momentach zaskakuje głębokim liryzmem. Jak w Hymn to the Divine Mother z albumu O, Sun wydanego w tym roku przez Tzadik. To debiut autorski Amby – od razu w imponującym składzie z Joeyem Baronem, Thomasem Morganem oraz Micah Thomasem (John Zorn gościnnie w jednym utworze). Trudno sobie wyobrazić lepszy start – kapitalnie nagrana płyta eksponuje to, czym Zoh Amba odróżnia się od konkurencji: sięganiem po folkową melodykę. A przy tym nie odstaje od najlepszych konkurentów uduchowieniem i dynamiką, przy jej posturze – biorąc jeszcze pod uwagę samotną pracę nad techniką w pierwszych latach grania – wręcz zaskakującą. 

Pianista Micah Thomas pojawia się także na albumie nagranym dla Mahakala Records – z Tyshawnem Soreyem i Mattem Hollenbergiem. Bhakti to bodaj najatrakcyjniejsza z całej piątki tegorocznych płyt -obejmuje trzy długie formy, w tym 30-minutowe Altar-Flower, które łączy delikatność, melodyjność i poezję z ogniem i uduchowionym transem. Ale przy kolejnym odsłuchu znów uwagę przyciąga liryzm, tu w The Drop and the Sea. Podobną intensywność przynosi opublikowany album O Life, O Light (577 Records), na którym Amba spotyka kolejnych dwóch wybitnych instrumentalistów: Williama Parkera (kontrabas) i Francisco Melę (perkusja). Z tym drugim nagrała też płytę duetową – Causa y Effecto vol. 1 (również 577 Records), najbardziej osobną z całej piątki. Teoretycznie kameralną i minimalistyczną, w rzeczywistości – pełną inwencji, instrumentalno-wokalną (śpiewa Mela), z bardzo ważną rolą fletu, drugiego instrumentu Zoh Amby. To nieco surowsze oblicze, choć niejedyny duet z perkusistą na koncie 22-latki (poniżej fragment koncertu z Vijayem Iyerem). I nie ostatnia jej płyta w tym roku. W listopadzie ukazał się jeszcze album Alien Skin (znów Mahakala), na którym nie jest wprawdzie najważniejszym ogniwem składu, ale równoprawną współtwórczynią sekstetu tworzonego z Chadem Fowlerem, Ivo Perelmanem, Matthew Shippem, Williamem Parkerem i Steve’em Hirshem. Sesja – improwizowana w całości – jest przedłużeniem współpracy nawiązanej na Vision Festival w ubiegłym roku. Muzyka jest cięższa, repertuar w sumie jednak nieco łatwiejszy do zbagatelizowania, ale w moim mniemaniu monumentalne linie Amby się tu wyróżniają, a długie formy dochodzą do robiących wrażenie kulminacji. W ciągu kilkunastu miesięcy saksofonistka z Tennessee zagrała z połową najważniejszych amerykańskich muzyków jazzowych – a bezczelność tego wejścia dobrze opisuje kadr z koncertu, gdzie ramię w ramię stoją na scenie z Wilkinsem – on (o głowę wyższy) gra na alcie, ona na tenorze. Dodajmy jeszcze – dla podbicia pewnych paradoksów – że dziewczyna z Kingsport kończyła szkołę, której symbolem była flaga Konfederatów, a dziś gra uduchowiony jazz na pograniczu free, muzykę, której krąg wykonawców był niemal ograniczony do Afroamerykanów.    

Przy tej dynamice kariery trudno sobie wyobrazić, gdzie ta artystka będzie za trzy miesiące czy za rok, a co dopiero za 10 lat. Jedyna zła wiadomość jest taka, że przy tylu frontach i takim przyjęciu w Ameryce, w Polsce pewnie szczególnie prędko jej nie zobaczymy. Obym się jednak mylił.