Johnny Depp się nie obronił
Pewnie niewiele osób czytelniczych, które tu zaglądają, wie, że zawodowo zaczynałem od pisania o książkach. Ale w pewnym momencie trzeba było wybierać i jedną z cech muzyki rozrywkowej, które ogromnie doceniałem, był fakt, że jest stosunkowo mało podatna na elitaryzm. Nie potrzebuje wielkiego przygotowania, dystrybucję ma dość demokratyczną (poza strefami Golden Circle na koncertach i pierwszymi wydaniami winyli za tysiące złotych). Czas zapoznawania się z materiałem jest nieco krótszy, stąd w mniejszym stopniu dotyczy muzyki problem jałowych dyskusji o materiale nieznanym. W wypadku książek to potężna dziedzina. I nie wiem, komu przyszłoby do głowy utrzymywać, że jakaś muzyka nie jest dla idiotów. Pewnie się zgodzimy co do tego, że jest muzyka lepsza lub gorsza – i łatwiej niż w przypadku literackich czy filmowych kanonów zgodzić się, że jedną od drugiej odróżnia często gust słuchacza. A im dłużej o muzyce pisuję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że rzeczy w oczywisty sposób złych, słabych prowokacyjnie, kiczowatych, źle pomyślanych i konsekwentnie takoż zrealizowanych, nie ma w gruncie rzeczy tak dużo. Z tym większym zdziwieniem (a nawet fascynacją, przynajmniej przez kilka pierwszych minut) słuchałem duetowej płyty Johnny’ego Deppa i Jeffa Becka 18.
Piosenkę zapowiadającą nową płytę duetu wybitnego gitarzysty i świetnego aktora (a trochę słabszego, choć doświadczonego wokalisty i gitarzysty) poznaliśmy ledwie kilka dni po zakończeniu procesu Depp-Heard. Poświęcona austriackiej gwieździe Hollywood (a przy tym zdolnej i przedsiębiorczej kobiecie, bez której technologia komórkowa przyszłaby później – choć to temat na osobne dywagacje) Hedy Lamarr piosenka to jeden z jaśniejszych punktów albumu, choć ciągle rzecz zaskakująco przeciętna i przyjęta bez euforii jak na ogromne zainteresowanie samym procesem. Sam pomysł sprzedaży płyty tuż po werdykcie w naprawdę kontrowersyjnej sprawie – wcześniej, już dwa lata temu, poznaliśmy tylko Isolation Johna Lennona, najlepszy utwór na albumie – wydawał mi się nie najszczęśliwszy. Niebezpiecznie przypomina o teorii mówiącej o procesie Depp-Heard jako o gigantycznej kampanii PR-owej obojga. Na byciu złym, słabym, obiektem kpin, można dziś zbić kapitał zainteresowania, a w konsekwencji – skoro każdy kapitał zainteresowania jest przeliczalny na pieniądze – także ten tradycyjny kapitał. Tyle że album 18, z dość brzydką okładką i zestawem 13 nagrań, z których aż 11 to covery, wielkiego kapitału nie zbija, w „Billboardzie” zadebiutował na miejscu 183., a Deppa pokazuje w niezbyt korzystnym świetle. Bo jeśli nawet przed chwilą obronił się przed częścią zarzutów (większością), to tu się nie broni.
Przede wszystkim nie do końca wiadomo, o czym jest ta płyta. Czy o wielkiej miłości obu panów do obozu The Beach Boys (mamy tu szlagier Time Dennisa Wilsona i aż dwa utwory z wielkiego albumu Pet Sounds)? A może o fascynacji najostrzejszym młodym amerykańskim rapem i próbie przełożenia estetyki rytmicznie rzucanych wulgaryzmów na coś bardziej swojego w Sad Motherfuckin’ Parade, utworze tyleż kuriozalnie mocnym, co po prostu kuriozalnym? I smutnym jak w tytule. A przy tym drugim z autorskich, obok wspomnianego This Is a Song for Miss Hedy Lamarr. Może w ogóle jest ten album swoistym przeglądem oczywistości? Bo przecież obok Lennona i Beach Boys mamy tu jeszcze epokowe What’s Going On Marvina Gaye’a i Venus In Furs The Velvet Underground. Pierwszy w wersji ciężkiej w porównaniu z oryginałem, ale też kompletnie pozbawionej wyrazu – po co to w ogóle było? – a drugi w coverze schematycznym, gotycko-metalowym. Nie te są jednak najgorsze – Depp ze swoimi średnimi warunkami czasem się tu szczęśliwie chowa, za to Beck niestety wypada grubo poniżej poziomu swoich możliwości, grając długie melodie w mało rockandrollowym stylu. Tak jest w Don’t Talk (Put Your Head On My Shoulder), raczej już Gilmourowskim, a przede wszystkim w otwierającym cały ten program utworze Midnight Walker Davy’ego Spillane’a. Dość powiedzieć, że gitara odtwarza tu rzewny irlandzki motyw grany w oryginale na dudach. I sprawia, że trudno się w ten album wchodzi. Najlepiej Beck wypada we wspomnianym Isolation, po 50 minutach materiału.
Mógł z tego wyjść zdrowy alians człowieka, który jest świetnym gitarzystą, tylko przestał odnosić wielkie sukcesy na listach bestsellerów, i człowieka, który gitarzystą jest najwyżej takim sobie, za to karierę prowadzi coraz większą. Wyszło na to, że jeden wyprowadza drugiego na coraz większe bezdroża. Podobno nagrywali ten album trzy lata, a brzmi to, jak gdyby strategiczne decyzje podejmowali w tydzień, już po zamknięciu słynnego procesu. Brak w tym spójności, jasnej myśli, brak też w wielu momentach zdecydowania, patenty brzmieniowe (choćby w coverze Killing Joke) są przestarzałe, dużo do życzenia pozostawia produkcja. Nie chcę od razu mówić, że znaleźć taką płytę w odtwarzaczu to jak znaleźć czyjąś kupę we własnym łóżku. Ale sprawdziłem, posłuchałem i podejrzewam, że już niebezpiecznie blisko.
JEFF BECK & JOHNNY DEPP 18, Rhino 2022
Komentarze
Johnny Depp jest wspanialym czlowiekiem , muzykiem-artysta-
aktorem itd. …. . Ale co z wspaniala Blogierka o tancu : Pania Joanna Brych ?
Bog zaplac za odpowiedz- lub tez i nie !
0statni Prorok
Depp jest tu tylko po to, żeby wzbudzać zainteresowanie twórczością Becka (i talentem muzyków, których tenże promuje, Anika Niles młóci na bębnach aż miło, zwłaszcza na koncertach). A jeśli mowa o koncertach to dla mnie – miłośnika dobrego jazz-rocka, gatunku wymierającego, niestety – Deppa było za dużo, połowa gigu dla niego to przesada. Jest zbyt nudny w porównaniu z finezją Becka. Ale cóż, Golden Circle wypełnione ludźmi z kartonikami ‚You will never walk alone’, ‚Always fight for truth’ itd, i którzy co numer krzyczeli ‚We love you Johny!’. No a Johny, jak na gwiazdę przystało, ze szlugaskiem w ręku odwzajemniał się romantycznym spojrzeniem. Może muzyka jest formą terapii dla niego, a może ma to wyglądać jak terapia? Czy Beck na tym zyskuje? Pewnie tak, bo zapełnia zazwyczaj kameralne sale, gdzie schodzą się miłośnicy dobrego grania. Ci ostatni mogą czuć się jednak zawiedzeni tym albumem i PRową zagrywką ze strony idola. A tak narzekał kiedyś, że Jimmy Page mu ukradł numery z pierwszej płyty…
Ok, po Hollywood Vampires przyszła kolej na współpracę z Jeff Beckiem. Dlaczego to nie miało większych szans na sukces czy owocną symbiozę artystyczną? To proste. Johnny Depp jest aktorem (bardzo dobrym był w przeszłości we współpracy z Tim Burtonem oraz jako Gilbert Gape, gdzie skądinad zabłysnął wspaniałą rolą inny światowej sławy aktor). Tutaj z Beckiem to raczej poza aktora udającego rockmena (może Depp to czuje, ale niestety brak talentu muzykalnego nie da się ukryć, a opanowanie paru akordów na gitarze nie jest czymś niemożliwym). Obaj panowie na pewno są usatysfakcjonowani : Depp, który chce być cool i gwiazdą rocka, Beck, który profituje z ogromnej popularności Deppa. Wszystko gra, może nie artystycznie, ale niewątpliwie biznesowo…
P. S. Okładka albumu jest naprawdę infantylna, amatorska. Chyba naszkicowana przez któregoś z dzieciaków (a raczej wnuków 🙂 któregoś z protagonistow. Jak na takich wyjadaczy show biznesu to obciach i żenada,ale w sumie podkreśla brak ambtniejszej przyszłości projektu, a chodzi raczej o efekt promocyjny obu panów jako duet