Najmłodsza ze starych legend
Jest jeden sposób walki z obowiązującą na wszystkich poziomach sławy retromanią. Szczególnie gdy jesteś jeszcze w miarę młodym wykonawcą i nikt cię nie zaprosi na koncert do Doliny Charlotty. Trzeba się postarzyć. Zamiast zdjęć zrób sobie malarski portret, zapuść brodę i wąsy, przyjmij konwencję muzyczną z wczesnych lat 70., a jest szansa, że uda się przemycić cię w tłumie siwych, długowłosych rockmanów w podniszczonych skórzanych kamizelkach. Albo cudem ocalonych soulmanów, których prawdziwa kariera zaczęła się po śmierci Jamesa Browna. Albo wśród wyciągniętych z więzienia countrowców, którzy postanowili po latach wrócić do źródeł. Panie i Panowie, mam dziś kogoś, kto pogodziłby fanów wszystkich tych artystów, i jeszcze innych. W dodatku nagrał kapitalnie brzmiącą płytę z całkiem zgrabnymi piosenkami.
Glen Hansard pochodzi z Irlandii, gdzie od lat śpiewa w zespole The Frames. Ma też za sobą parę mocnych epizodów aktorskich. Widząc go na okładce płyty „Rhythm and Repose” wydanej przez lubiącą retro-brzmienia wytwórnię Anti-, trudno uwierzyć, że to solowy debiut. Do młodzieży zaliczyć go trudno (42 lata), ale na Charlottę się jeszcze nie łapie. Ma świetny głos, dobrą naturalną barwę i techniczną kontrolę. Do tego miłą dla mnie stylistykę Vana Morrisona (a zarazem podobną do tego artysty elastyczność gatunkową). Chwilami przełamywaną angielską tradycją fokową, z gitarami z okolic Pink Floyd („Maybe Not Tonight”), a to znów folk-jazzem z okolic Nory Jones (finałowe akcenty albumu). Ale ani ten wokalny talent, ani dość emocjonalne, ale lirycznie średnie piosenki nie wystarczyłyby, gdyby nie grono współpracowników. Jako instrumentaliści pojawiają się tutaj Nico Muhly, Rob Moose i Javier Mas (ten od Cohena), w chórkach śpiewają Sam Amidon i Marketa Irglova, z którą parę lat temu Hansard dostał Oscara za piosenkę z filmu „Once”. Produkował całość Thomas „Doveman” Bartlett, a realizował nagranie Patrick Dillett w swoim nowojorskim studiu.
Jeśli miałbym wybrać coś, co na płycie Hansarda podoba mi się najbardziej, bez wahania wskazałbym właśnie inżynierię dźwięku i produkcję. Dzięki tej drugiej nie ma przeładowania, a każdy z aranżacyjnych dodatków (smyczki, perkusyjny loop, slide guitar, rozbudowana partia fortepianu) pojawia się tylko na moment i dokładnie wtedy, gdy trzeba. Doveman pracował z Julią Stone i Marthą Wainwright, pomagał grupie The National, kumpluje się z Samem Amidonem. Nie po raz pierwszy spotkał się w studiu z Dillettem, który z kolei jest ostatnio ulubionym inżynierem dźwięku Davida Byrne’a i – co jeszcze ważniejsze – nagrywał nową, zapowiadaną na październik płytę Donalda Fagena. To ostatnie to już rekomendacja nie lada, ale do całej informacji doprowadziło mnie dopiero nerwowe poszukiwanie informacji o Dilletcie i Bartletcie. Motywem były rewelacyjnie nagrane wokale i perkusja bliska ideału. No i spora skala dynamiczna. Paru audiofilów przypomni sobie, dlaczego nie interesują się wędkarstwem. Mnie skłoniło to do chwili zadumy nad tym, że skoro już mamy te czasy retromanii, to takie szczegóły mogą się okazać najważniejsze. Ci ludzie tworzą tę muzykę na równi z kompozytorem i wokalistą materiału. I warto czasem przystanąć, by uszanować ich pracę.
GLEN HANSARD „Rhythm and Repose”
Anti- 2012
7/10 (ale walory brzmieniowe/dźwiękowe: 8/10)
Trzeba posłuchać: „Bird of Sorrow”, „What Are We Gonna Do”, poniżej „Philander”.