Jest sposób na morale po igrzyskach!

Zerkałem przez ostatnie trzy tygodnie na to, co się dzieje na największej imprezie sportowej świata. Trochę z dziennikarskiego obowiązku (chociaż mnie tam interesowały głównie uroczystości otwarcia i zamknięcia – pierwsza imponująca pod każdym względem, druga trochę festyniarska), a trochę z euforii wynikającej z niepokazywania w telewizji polityków przez całe trzy tygodnie. I dziwi mnie atmosfera narodowej tragedii związana z dziesięcioma medalami i sposób, w jaki przeżywamy to wszystko, dyskusje o tym, jak uzdrowić polski sport i tak dalej. Po pierwsze, efektem dyskusji sprzed czterech lat jest właśnie dość mizerny w dalszym ciągu dorobek medalowy, więc z dyskutowania – a nawet z prostego dofinansowania, jak się okazuje – medale się nie biorą. Po drugie, nie mogę wyjść ze zdumienia, że w tych czasach rywalizacja sportowców w pokojowym duchu zaprojektowana kiedyś przez Pierre’a de Coubertina może nie uwzględniać zmian, idei zjednoczeniowych, które po drodze spowodowały, że żyjemy w Europie pod jedną flagą, a nawet momentami jednym zestawem przepisów. A my na igrzyskach w roku 2012 podniecamy się tym, że złoto zdobył fajny sportowiec mieszkający 400 km od nas, ale już nie ten mieszkający 50 km dalej, ponieważ po drodze jest granica, którą można przejść w każdym momencie, nawet bez posiadania paszportu? O co chodzi?

Metoda gwarantująca sukcesy nam, ale też niepocieszonym mieszkańcom Austrii czy Belgii, jest prosta: wystawmy wspólną ekipę UE! Majewskiemu czy Włodarczyk zapewne i to nie przeszkodzi zdobywać medali, a przy okazji dołoży nam trochę emocji związanych z sukcesami Brytyjczyków albo Francuzów i wywinduje bez najmniejszego trudu na pierwsze miejsce rankingu medalowego. Bez szans dla dysponujących porównywalnym z grubsza potencjałem obszarowym, ludnościowym czy infrastrukturalnym USA czy Chin (no, przynajmniej bardziej porównywalnych wówczas niż z nami teraz).

Piszę o tym, słuchając dobrego przykładu międzynarodowej kooperacji, czyli Pure Phase Ensemble. No bo oczywiście pod pretekstem opowiadania o sporcie (i w zemście za to, że resztki narodowego zacietrzewienia w kibicowaniu zabrały mi tyle cennych godzin, które mógłbym wykorzystać na słuchanie) chciałbym przemycić trochę muzyki psychodeliczno-rockowej na niezłym poziomie.

PPE to właśnie przykład dobrej współpracy międzynarodowej, w tym wypadku brytyjsko-polskiej. Oto w trakcie ubiegłorocznego Spacefestu z warsztatowego przedsięwzięcia prowadzonego przez Raya Dickaty’ego (saksofonista z niezłą już znajomością polskiej sceny, a niegdyś – z przetarciem w słynnym Spiritualized) wyrósł 13-osobowy zespół, który skomponował i zagrał, a przy tym nagrał zestaw psychodelicznych, długo rozkręcających się, nieco ciosanych, ale potężnych utworów. Po stronie brytyjskiej pojawił się wokalista Jaime Harding, po polskiej – Piotr Pawlak z Kur, Antoni Budziński z Klimt i wielu innych. Efekt ich pracy nie jest może miażdżący, ale przynajmniej zaskakująco spójny, to świetna kooperacja rockowego składu z sekcją dętą, z paroma wybijającymi się momentami. Nie wiem, czy nie najlepsza płyta z Nasiona, jaką słyszałem, a przy tym – dowód na to, że warto się stłoczyć pod jednym sztandarem.

Przy okazji przypomnę dwie wydane pod koniec lipca płyty z okolic psychodelii. Pierwsza to duet basowo-perkusyjno-wokalny Om. Ich mroczna muzyka, która zrobiła mnóstwo zamieszania w okolicach płyty „Conference of the Birds” (2006) i na fali legendy doom-metalowej grupy Sleep – bo to z niej rekrutowali się oryginalni założyciele. Dziś brzmi już ciut banalniej. Klimat ratuje posępna hipnotyczność i powtykane tu i ówdzie arabskie motywy melodyczne. Nieźle brzmią wokale Ala Cisnerosa, ale w całości jest to album zdecydowanie dla amatorów.

Druga (a w sumie już trzecia) płyta to ponownie duo: Matt Carlson (głównie syntezatory) i Jonathan Sielaff (głównie przetwarzany klarnet basowy). Ciekawe nie tylko z racji instrumentarium. Choć sporo tu mocno banalnych momentów (końcowe „Winter Light”), a wybitnymi muzykami panowie nie są, to podoba mi się formuła – gdzieś pomiędzy Terrym Rileyem a Emeralds, a także dynamiczny, swobodny charakter nagrań. I tutaj nie brak nawiązań do muzyki Wschodu, choć tym razem są to głównie przyswojone za pośrednictwem minimalistów ragi, muzyczne mandale, co sugerują zresztą konsekwentnie okładki Golden Retriever. Bo to o tę nazwę tu chodzi.

Są momenty wynoszące każdą z tych płyt ponad przeciętność, ale w sumie zestaw ocen 7-6-6 wydaje się dość sprawiedliwy. Tak czy owak w tej konkurencji w sierpniu 2012 mamy medal.

PURE PHASE ENSEMBLE „Live at SpaceFest!”
Nasiono 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Bowie”, „No Movement”. To poniżej to tylko wprawka do tego, co można usłyszeć na powyższej płycie.

OM „Advaitic Songs”
Drag City 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Haqq al-Yaqin”.

GOLDEN RETRIEVER „Occupied with the Unspoken”
Thrill Jockey 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Serene Velocity”, świetny fragment, który zresztą wytwórnia udostępnia gratis.

PS Dzięki dla JŚ za pomoc w szybkim dotarciu do Pure Phase Ensemble.