Głos z Offu

A co gdybym napisał, że najlepszy koncert festiwalu mógł w ogóle nie wykorzystywać śpiewu, ani żadnych instrumentów? A gdybym dodał, że najlepszy koncert zagrała grupa, która nie istnieje, kierowana przez lidera, który okresowo zbiera skład i którego muzyki nie da się zdefiniować bez używania co najmniej trzech terminów opisujących gatunki? A gdybym jeszcze dorzucił słowo o zespole, który grał przy końcu festiwalu i cały jego koncert był w zasadzie niekończącym się końcem, to czy to może być gdzie indziej niż na Offie? To tak w ramach tłumaczenia tej pokracznej definicji z poprzedniego wpisu. I w ramach podsumowania tegorocznej edycji, moim zdaniem świetnej artystycznie, przynajmniej jeśli chodzi o tak zwany poziom średni.

Łatwo pewnie tę powyższą trójkę rozszyfrować. Po pierwsze, Henry Rollins, w jeszcze lepszej formie niż na chwalonym przeze mnie występie na Pukkelpopie cztery lata temu. Tutaj opowiadał wrażenia z kolejnych podróży, a przy okazji dużo mówił o sobie – a raczej o swoim dorastaniu w Ameryce. Stand-up najwyższej klasy, a rozbryzgi śliny i pot lejący się z czoła jak gdyby to był wciąż punkowy koncert. Po drugie, Death In Vegas, czyli dla mnie powtórka z końca lat 90., w mieszaniu rocka, elektroniki, trip-hopu konwencja niby brzmieniowo zmurszała, ale zrealizowana w postaci show bliskiego perfekcji. Po trzecie, Swans, mocne, coraz bardziej radykalne, niemal metalowe (ale nie w stylu Skid Row, co sugerowałby niezmiennie image Thora Harrisa), do tego o 20 minut dłuższe niż w planach, dyrygowane z dzikim błyskiem w oku przez Michaela Girę.

Powyższa kolejność jest przypadkowa i łatwo dorzucić kilka równie lub niemal tak samo ciekawych koncertów – przede wszystkim rewelacyjny Colin Stetson zaraz na początku pierwszego dnia imprezy, dobry występ Thurstona Moore’a, skontrowany następnego dnia dzikszym, mającym charakter improwizowanego performansu koncert Kim Gordon z Ikue Mori. Dawno nie widziałem ludzi w takim tempie opuszczających salę, co na tym ostatnim. Fakt, początek odstraszał nie tylko formułą, ale i problemami technicznymi, lecz potem okazało się, że to zamknięta forma muzyczna, która ma ręce i nogi, introspekcja i wiwisekcja gwiazdy sceny alternatywnej. Problemy techniczne trochę zepsuły też klimat występu Spectrum, ale to, co z niego zostało, i tak było dla mnie spełnieniem marzenia o drugiej połówce Spacemen 3 na żywo. Do tego bardzo solidne Battles z pomysłową oprawą, no i jeszcze klimatyczne The Antlers (bardzo wolne tempa), które odebrało mi sporo wrażeń z afrykańskiego show Shangaan Electro, na którym można się było dowiedzieć, że ten gatunek ma z kolei tempo ni mniej ni więcej tylko 189 BPM. No i bardzo satysfakcjonujące spotkanie z najstarszym zespołem imprezy, czyli The Stooges. Przyjmowanym nie bez pewnych kontrowersji (o tym niżej), ale jednak wykonawczo bez zarzutu.

Prześladuje mnie ostatnio wątek starzenia się artystów. Oczywiście, oni się starzeją cały czas. Ale rzadko w takiej masie uderzają mnie obrazki znanych muzyków w sytuacjach na pograniczu wzruszenia i śmieszności. Najpierw ta Madonna (że ją jeszcze raz przypomnę) przetaczająca się po scenie w trakcie rozpaczliwego „Like a Virgin”. Teraz Iggy Pop, utykający z powodu chorego biodra – przez pół koncertu zastanawiałem się, jakiej siły trzeba by było, żeby tego człowieka odciągnąć od rockandrolla, a przez drugie pół – ile wziął przed występem środków przeciwbólowych. Spotkałem się z głosami znajomych, którym to przeszkadzało, dla których zamieniło się w autoparodię. Dla mnie bardziej liczyło się to, że Iggy, choćby się czołgał, jest w stanie zaśpiewać stary repertuar. No i wzruszył mnie moment, gdy Popa od tańczącej na scenie grupki zaproszonej publiczności odgradzał techniczny w wieku samego wokalisty (więcej o Iggym w „Polityce”). Nie jakiś pierwszy lepszy młodziak, tylko roadie z epoki! Pociągnę jednak ejdżystowski wątek. Potem była bowiem szalejąca Kim Gordon, traktująca gitarę tak, jak gdyby chciała dokonać jakiejś osobistej zemsty. Brrr. Wreszcie Michael Gira, który co prawda emanował siłą w muzyce, ale potknął się i przewrócił na scenie. Co doprowadza mnie do zwyczajowego zacytowania mojej żony: „Kochanie, dlaczego oni tu nie zaproszą jakichś młodszych gwiazd alternatywy?”. W tym już coś jest na rzeczy. Z jedna by się przydała, bo Metronomy całego pola tu, brzydko mówiąc, nie pokrywają.

Po stronie rozczarowań – Demdike Stare, zapewne grali o wyjątkowo złej porze jak na elektroniczny horror klasy C, mnie w każdym razie to nie wciągnęło – mimo że uwielbiam ich nagrania. Zbyt piosenkowe, banalne okazało się Bardo Pond. No i jeszcze z Baroness szybko uciekłem błyskawicznie, ale z drugiej strony – kto na nich stawiał wcześniej? Ten wybór jednak rozumiem – Off dostrzega scenę metalową, powinno tak zostać.

Z bólem odnotowywałem ramówkowe wykluczenia z niektórych występów – kolorowy, niezły koncert Group Doueh odbywał się w tym samym czasie co Papa M, Iceage wywędrował na porę koncertu Swans, a Profesjonalizm spotkał się w rozkładzie dnia – wyjątkowo niefartownie – ze Stetsonem. Z uwag ogólnorozwojowych: spokojnie można by sobie w przyszłym roku darować ściąganie paru zagranicznych drugoligowców, a zamiast tego dobrać jeszcze jeden duży zespół, a resztę casu wypełnić choćby i Polakami, którzy nie odstają już właściwie od reszty świata. Fajne koncerty dali Łona z Webberem, Kanał Audytywny (choć wpadłem dopiero na końcówkę), Tides From Nebula z Blindead, The Stubs, Kristen, Levity. Zapewne również Nosowska i Profesjonalizm, ale musiałem odpuścić sobie, żeby zobaczyć coś, czego nie widziałem. No i warto pomyśleć o emancypacji sceny eksperymentalnej – i z repertuaru, i z reakcji publiczności widać, że potrzebny jest jeszcze jeden namiot wielkości trójkowego, a dla realnie eksperymentujących ustawiłbym jakąś dodatkową małą scenę. Gdzie? No cóż, mam to szczęście, że w Katowicach bywam jako widz, a nie doradca czy pracownik. I jest mi z tym dobrze.

Jak zwykle to ostatnie jest kluczem i refrenem – każdy widział przecież inny festiwal, zaprogramowany według swojego widzimisię, częściej utrwalonego w tym roku w aplikacji smartfonowej niż na kartce papieru. No i według dyspozycji fizycznej – prawie jak na olimpiadzie. W końcu to jakieś 12 godzin koncertów dziennie – dla mnie znów większość występów po 2.00 była fizycznie nieosiągalna. W sumie nie zobaczyłem pewnie z 1/3 godnych uwagi koncertów, z chęcią przyjmuję więc na klatę polemiki i uzupełnienia. Komentarze są otwarte – jeśli ktoś chciałby podlinkować swoją relację z festiwalu albo galerię zdjęć, ewentualnie dodać dwa słowa na temat niewspomnianego wyżej koncertu – bardzo proszę. Zdjęcia już są tutaj, niebawem pewnie i na PopUp Music.

Poza tym było przyjemnie, padało tylko pierwszego dnia, nagłośnienie na Leśnej było wzorowe (Eksperymentalna ciut za cicha jak na mój gust, ale może po prostu głuchnę), jedzenie już drugi rok z rzędu niezłe, towarzystwo doborowe, spotkania bezcenne i tylko wieść o winie w namiocie literackim rozeszła się w tym roku tak prędko, że magazyn opustoszał już drugiego dnia.

A płyty? Jadą do domu, jeszcze nieodpieczętowane. Tym razem nie było na nie czasu. I dlatego nie ma albumu, ani nawet singla dnia. Choć tak przy okazji – Off to wciąż jeden z nielicznych festiwali, na których płyty się sprzedaje, i to w takim wyborze. Poza stałymi stoiskami polskich wytwórni i dystrybutorów pojawił się kolejny namiot (wspólny) firm Thin Man Records i Wytwórnia Krajowa. Co pozostawia jakąś nadzieję na sprzedaż płyt, przez następny rok będę więc miał o czym pisać.