Miło się ziewało
Dźwięczy mi jeszcze w głowie zdanie krytyka „New York Timesa”, który po ostatnich Grammy – całkiem udanych, z bezpiecznymi, ale dość sprawiedliwymi werdyktami w wielu głównych kategoriach – napisał, że na Grammy młodzi zwyciężają najczęściej, gdy robią się na starych. Miał na myśli m.in. duet Silk Sonic, Lady Gagę czy właśnie zwycięskiego Jona Batiste’a. Temu ostatniemu trochę bym odpuścił, bo nie dałoby się go przekleić wprost do gazety sprzed półwiecza. Choć muzycznie sprawnie prześlizguje się po starych nurtach. Lady Gaga odnalazła się na scenie u boku Tony’ego Bennetta, co z pewnością mocno przeformatowało jej publiczność. A spoglądając na Silk Sonic, regularnie zadaję sobie pytanie, czy nie mogliby tego swojego perfekcyjnego retro tworzyć bez staroświeckich kostiumów. I czy soul czy funk działałyby na publiczność tak samo, gdyby je wykonywać w dżinsach i białym t-shircie. Albo odwrotnie – czy epigoni Springsteena mogliby robić to, co robią, z afro na głowie?
Owszem, jest to wszystko dobra zabawa. Trochę gra w odgrywanie ról, zastępowanie innych, już nieżyjących, trochę Jaka to melodia, a trochę kabaret. I gdzieś w tych kategoriach widziałbym najnowszą płytę Josha Tillmana, którą znów nagrał jako Father John Misty, czyli Chloë and the Next 20th Century. Zestaw utworów powracających do klimatu przedwojennego kina i bardziej współczesnych ballad croonerów – bogato zaaranżowanych przez Drew Ericksona i zmiksowanych przez świetnego Jonathana Wilsona. W tekstach jest to spójne – bo też sentymentalne, choć nie do końca szablonowe, jak w Goodbye Mr. Blue, gdzie opowieść o zakończonym związku staje się opowieścią o kocie, którego kobieta zostawiła mężczyźnie, odchodząc od niego.
Muzycznie w co lepszych momentach obija się to gdzieś w przestrzeni między Eltonem Johnem (Buddy’s Rendezvous, Q4 – tu słychać też Beatlesów) a Harrym Nilssonem. Bossa w Olvidado jest jednak ciężkawa, a dramatyczne gitarowe przełamanie w The Next 20th Century przychodzi jakoś zbyt późno. Nad wszystkim góruje Funny Girl – ile ja się tu nasprawdzałem, czy to czasem nie jest jakiś zagubiony song z repertuaru Sinatry, a z drugiej strony – ile się naziewałem przy całej tej płycie. No bo te aranżacje są tyleż misterne, co martwe. Brak w nich dowcipu, lekkości i przegięcia, które tkwią choćby w repertuarze Jazz Bandu Młynarski-Masecki. W żadnym nowym kierunku – poza tym gitarowym fragmentem finału – na Tillman nie prowadzi. I ten 50-minutowy album trochę się dłuży – choć jeśli macie już brać jakąś wersję, to może warto posłuchać tej z dodatkami, ze względu na Buddy’s Rendezvous w wykonaniu Lany Del Rey. Nie zaprzeczam sam sobie w tym zdaniu – o tyle przynajmniej, że ja chyba jednak tej płyty nie kupię.
Prędzej już sięgnąłbym po drugi album w karierze Orville’a Pecka, zamaskowanego kowboja, chwalony przez prasę umiarkowanie. Peck, wokalista pochodzenia afrykańsko-kanadyjskiego i zdeklarowany gej – co ma znaczenie na tyle, na ile przełamuje pewne bariery nurtu country – przeszedł z Sub Popu, dla którego nagrywa Tillman, do Columbii. A przy okazji jeszcze poszerzył widownię i trochę zmienił repertuar. Bronco jest w porównaniu z opisywanym tu Pony zwykłym, momentami wręcz mainstreamowym country – tyle że śpiewanym przez wokalistę zapatrzonego w Presleya, który samą swoją osobowością i głosem (nie zgadzam się z krytycznymi opiniami na temat jego wokalu, nie bardzo je nawet rozumiem) rozsadza od wewnątrz pewne gatunkowe oczekiwania.
I u Pecka, jak u Tillmana, materiał zbliża się do godziny i do najrówniejszych nie należy. Tyle że niezłych – albo i bardzo dobrych kompozycji – jest sporo, a cwanym gestem ze strony majorsa było wypuszczenie ich wcześniej na dwóch epkach. Łatwo było pomyśleć, że jeśli całość będzie miała nerw Daytona Sand, przebojowość C’mon Baby, Cry czy nonszalancki urok Lafayette, to będzie albumem wręcz wybitnym. Tak nie jest – z całą pewnością. I w pozostałej części niespodzianek znajdziemy już niewiele – wskazałbym Any Turn, krzyżujące zgrabnie Dylana z Cashem. Ale i tak można z pomocą tego materiału zaprószyć ogień niespodziewanej imprezy. I mimo tego, że to znów młody wykonawca mocno nasączony naftaliną, kampowy luz nieźle tę płytę broni.
FATHER JOHN MISTY Chloë and the Next 20th Century, Sub Pop 2022
ORVILLE PECK Bronco, Columbia 2022
Komentarze
,, I czy soul czy funk działałby na publiczność tak samo, gdyby je wykonywać w dżinsach i białym t-shircie „. Otóż działaloby i to całkiem, całkiem…
Niedawno rekomendowałem tutaj bardzo udany album,, Cure the Jones” zespołu Mamas Gun i jest to moim zdaniem pozycja chyba najlepsza z tych retro soulowych wydań w ostatnim czasie.To muzyka nawiazujaca do złotej ery soulu i funku lat siedemdziesiątych ala Marvin Gay, czy Curtis Mayfield. Poza tym bardzo odpowiada mi falset Andy Plattsa, wokalisty zespołu, który brzmi o wiele lepiej niż np zbyt piskliwy głos Aarona Frazera.
https://youtu.be/aQWd292hZEI
Poza tym chyba warto zwrócić uwagę na nowy projekt (supergrupa) 3rd Secret byłych członków Nirvany (Kris Novoselic), Matt Cameron (Pearl Jam), Kim Thayil (Soundgarden) oraz gitarzysta Bubba Dupree i dwie panie Jilian Raye i Jennifer Johnson.