3 płyty, których trzeba posłuchać jak najszybciej

W poniedziałek tradycyjnie taka selekcja płyt z piątku, które nie są tylko – wybaczcie słownictwo – suchym streamem na playliście. Już wyjaśniam: taki suchy stream to pojęcie ukute całkiem niedawno dla pokazania tych wszystkich wykonawców, którzy uwierzyli w magię list w serwisach typu Spotify czy Tidal i w to, że sam fakt znalezienia się na kolejnych playlistach da im wszystko, czego potrzebują. Owszem, daje słuchaczy (głównie przypadkowych), pieniądze (raczej niewielkie), ale nie buduje bazy fanowskiej i sens życia takiej formacji ogranicza do przestrzeni danego serwisu, co autorzy tekstu zamieszczonego w piśmie „Music:)ally” nazywają platformingiem. Ciekawy fenomen, ale powiedzmy, że przy poniedziałku interesują nas autorzy premier z ostatniego piątku budujący coś więcej niż liczbę odtworzeń w streamingu. A jest takich kilkoro. Dziś część, trzy nazwiska, które trzeba znać. Reszta wcale nie gorszych wydawnictw jutro – bo aż szkoda wrzucić wszystkie najlepsze płyty tygodnia do jednej notki.

CHRISTIAN SCOTT aTUNDE ADJUAH Ancestrall Recall, Ropeadope 2019, 8/10
Zaczyna się to od klaskania, prawie jak u Rubika. Ale – jak się okazuje – można się z takiego intro wybronić i skończyć ze słuchaczem otwierającym szeroko usta ze zdumienia. O ile zetknął się z trębaczem Christianem Scottem aTunde Adjuahem po raz pierwszy. Na Polifonii było już o nim co nieco. Scott to kolejna postać młodszej generacji amerykańskiego jazzu, która dość stanowczo i dość daleko wychodzi poza jazz, w stronę szeroko rozumianej muzyki afroamerykańskiej tradycji. Z odwołaniami do soulu czy hip hopu, gdy trzeba – tutaj znaczonymi parokrotną obecnością charyzmatycznego Saula Williamsa czy Chrisa Turnera z Mikiem Larrym Draw w Forevergirl), ale też otwartymi nawiązaniami do tradycyjnej muzyki afrykańskiej (Ritual). Wygląda to na starannie przygotowany, długi longplay będący najmocniejszą dotąd wypowiedzią artysty, który popisuje się tu jako multiinstrumentalista, a w swojej głównej roli momentami mógłby sobie podać rękę z Nilsem Petterem Molværem, bo podobnie jak on świetnie operuje barwą. Tyle tylko, że charakterystyczny ton trąbki Christiana Scotta, choć nieco „szepczący”, jak o nim piszą, jest zarazem niebywale przenikliwy. O ile więc na Ancestral Recall będę go jeszcze wielokrotnie słuchał, to nie chciałbym mieć autora tej płyty za sąsiada.

NILÜFER YANYA Miss Universe, ATO 2019, 8/10
Londyńska wokalistka i autorka o korzeniach dość skomplikowanych: irlandzkich, kreolskich i tureckich. I tak samo skomplikowanej stylistycznie muzyce – nie zmieści się to-to w żadnej szufladce, więc nie ma nawet sensu próbować. Miłośnicy niezależnego rocka ostatnich dwóch dekad znajdą powody, żeby kupić ten debiutancki album, w którego „debiutanckość” trudno w ogóle uwierzyć. Choćby ten, że Yanya grywała koncerty u boku Interpol. Co ciekawsze, słuchacze znużeni rockowymi próbami ostatnich lat – w tym niżej podpisany – znajdą pewnie jeszcze więcej powodów do zainteresowania, bo Yanya potrafi wyprowadzać z riffowego grania wnioski dość paradoksalne, o charakterze np. klubowej piosenki, a syntezatory i saksofon wprowadza z naturalnością wyrafinowanego popu lat 80. A przy tym wszystkim Yanya jest bardzo wszechstronną wokalistką – inną w podlanym soulem, porównywalnym z najlepszymi nagraniami Moloko Baby Blu, inną w sophisti-popowym Melt, całkiem odmienną w singlowym rockowym In Your Head, jeszcze inną w Safety Net, która opisuje spory potencjał Yanyi w okolicach współczesnego R&B. Niemożliwie wręcz dojrzała i głęboka muzycznie płyta jak na 23-latkę. Prawdopodobnie zawiera w sobie utwory rodem z kilku innych najlepszych płyt 2019 roku, co czyni z niej premierę doskonale polifoniczną w znaczeniu, jakie staram się temu terminowi nadawać na blogu.

ORVILLE PECK Pony, Sub Pop 2019, 7-8/10
Tę trójkę nieźle powinien uzupełnić kowboj – ale taki, jakiego potrzebujemy w tych trudnych czasach. Przegięty i zamaskowany – ta okładkowa maska jest ponoć jedną z kolekcji 15 ręcznie wykonanych okryć na twarz, które z kowboja robią trochę wodza afrykańskiego plemienia, a trochę arabską tancerkę. Jest to w sumie mocno queerowy szyk, który zresztą znajduje oparcie w tekstach piosenek i wielbiciele Johna Wayne’a i Gregory Pecka mogą nie kupić do końca opowieści Orville’a Pecka. Mnie się jednak ta muzyczna stylizacja na outlaw country w nowej odsłonie, z elementami rocka, ale czasem też podbarwionej popem i gotykiem nowej fali (lata 80.) bardzo spodobała. Instrumentacja specjalnie nie zaskakuje, ale trzeba przyznać, że przybysz z północnej części Stanów Zjednoczonych (nie wiemy o nim dużo – płytę nagrywał w Kanadzie) skalę głosu ma niezłą – słabszą na dole, gdy próbuje naśladować stare gwiazdy country, lepszą na górze, gdy z zakurzonej westernowej scenerii wychodzi w stronę tych gotycko-romantycznych lat 80. Turn to Hate i Buffalo Run trzeba posłuchać zanim przejdziecie nad tym debiutem do porządku dziennego. Przydałoby się tylko na przyszłość więcej śmiałych gestów muzycznych, choćby takich jak te zaskakujące przestery w Kansas.