Windą do nieba

Być może tą potrzebną cechą nowej płyty grupy Animal Collective, która podtrzymuje zainteresowanie zespołem, jest to, jak bardzo podnosi na duchu? Bo oczywiście odbierany na chłodno album Time Skiffs jakiejś rewolucji nie przynosi – ot, udany zestaw piosenek grupy, która, odkąd raz stała się w XXI w. odpowiedzią na The Beach Boys, wraca do tego kierunku regularnie i wypada w nim najlepiej. Wbrew okładce, na której – nie pierwszy raz – amerykański kwartet (Panda Bear jest na pokładzie) próbuje zmieścić wszystko, muzycznie wydaje się to może nie jakieś wyjątkowe i magiczne, ale przynajmniej dobrze poukładane, zwarte i właśnie podnoszące na duchu. Pomaga w tym dość czytelny podział ról – AC są znów bardziej zespołem, z dość konwencjonalną sekcją rytmiczną (akustyczny zestaw perkusyjny), melodiami syntezatora granymi chwilami ewidentnie „z ręki”  i rozbudzonym na nowo duchem współpracy.     

Zapowiadany przez jeden z ładniejszych singlowych utworów w ich repertuarze od lat – Prester John – album wciąż brzmi mało dynamicznie i nie do końca selektywnie, ale to już bardziej część stylu wprowadzonego m.in. przez Animal Collective niż jakiś poważny defekt. Gdyby się uprzeć, można by było przestawić tę pozycję po Merriweather Post Pavilion, jako w miarę godną kontynuację okresu, kiedy to wynoszony pod niebiosa przez krytykę zespół po serii znakomitych płyt trochę się jednak pogubił. Dziś ma być opowieścią o dojrzałości i uspokojeniu relacji ze światem. Jak dla mnie – jest nią w tym sensie, że AC rozumieją, co udawało im się najlepiej, sygnalizując, że wchodzą w okres, kiedy zespoły wydają greatest hits, przestają walczyć o świeżość i ekscytację, a zaczynają dostarczać kolejny odcinek tego, co publiczność lubi najbardziej. I jest w tym w sumie rodzaj akceptacji, ale jeśli poprawia nastrój innym, to jako wchodzący w podobny okres akceptacji recenzent nie mam nic przeciwko.       

ANIMAL COLLECTIVE Time Skiffs, Domino 2022 

Nieznany mi do tej pory nowojorski duet YAI to trochę jak muzyka Czwartego Świata – czyli idealistyczny nurt futurystycznej muzyki świata wymyślony przez zmarłego w ubiegłym roku Jona Hassella – uaktualniony o kilka modnych w trzeciej dekadzie XXI w. brzmień i patentów. Choćby bliskie twórczości Sama Gendela, gładko płynące partie saksofonu. I słabość do odkrywanego na nowo elektronicznego kontrolera EWI. Na obu gra David Lackner. Towarzyszący mu John Thayer odpowiedzialny jest za polirytmiczne pętle instrumentów perkusyjnych i współpracę różnych komunikujących się przez MIDI urządzeń – elektronicznie, ale z lekkim funkiem, śmiałym wykorzystaniem taśmowego echa i samplami wyjętymi z nagrań terenowych. 

To wersja Czwartego Świata nieco bardziej syntetyczna, dość marzycielska, nawet muzakowa na swój sposób (tytuły w rodzaju Crystalline Garden czy Temple City wręcz odsyłają nas do windziarskich egzotycznych szlagierów z lat 50.), lejąca się, ale w dobrym tego słowa znaczeniu – jako połączenie gładkich faktur i zaskakujących harmonii. Z pewnością jest to też wersja niedoceniona, bo mało się o tej płycie pisze – podobnie zresztą jak o innych, spływających ostatnio całymi partiami nowościach z Not Not Fun. Flowers From Home przynosi utwory, które nierzadko wprost odnoszą się do pewnych patentów rytmicznych znanych z utworów Hassella (New Life Form), ale kto powiedział, że hasło rzucone przez amerykańskiego trębacza nie miało być zachętą do zaludniania nowego nurtu, podchwyconym i tak dużo za późno. 

YAI Flowers From Home, Not Not Fun 2022