Puszki okruszki
Człowiek reaguje jak maszyna – im dłużej stoi bezczynnie, tym większego kopa, mocniejszego impulsu trzeba, żeby znów wprawić go w ruch. Nie inaczej recenzent pracujący w trybie codziennym – wyślijcie go na dwa tygodnie urlopu, a będzie potem czekał nie wiadomo na co, żeby wrócić do rutyny, czyli zacząć pisać. W moim wypadku było to bardzo proste – odebrałem zaległą pocztę, a w niej duże (jeśli powiem, że wielkości pudełka z dużą taśmą do szpulowca, to wyobraźnia jeszcze pracuje?) pudło z trzema płytami zestawu „The Lost Tapes” grupy Can. Swoje nie-wiadomo-co znalazłem więc stosunkowo szybko.
Pierwsza rzecz, którą ten zestaw mówi, to powszechnie znana prawda. Żona jest niezwykle potrzebną istotą w życiu większości dorosłych mężczyzn. Najczęściej to do niej należy wydobywanie swojego męża z sytuacji zasiedzenia, takich jak ta opisana powyżej. I nie inaczej było z Irminem Schmidtem, dziś zawiadowcą przedsięwzięcia pod nazwą Can i jego archiwum. To żona, Hildegarda, zmusiła go w końcu do wykonania ciężkiej wielogodzinnej pracy i przejrzenia archiwum taśm grupy Can, z których – jak się okazało – można było bez większego trudu zgrać 50 godzin (!!!) niepublikowanego nigdy materiału. Te 50 godzin Schmidt wziął na warsztat ze swoim pasierbem, Jono Podmore, a potem z Danielem Millerem, szefem Mute Records. To ich wrażenia, wybory, kompromisy i dyskusje dały zestaw utworów z lat 1968-1977 zebrany na „The Lost Tapes”. Taśmy były więc nie tyle zapomniane przez samych muzyków, co przez długi czas skazane na zapomnienie.
Jak inni mówią, że kiedyś muzyka była lepsza – nie wierzę. Macie więc święte prawo nie wierzyć w to, co teraz powiem, ale mam nadzieję, że przynajmniej sprawdzicie. A chcę powiedzieć, że „The Lost Tapes” zgniata (jak taką kojarzoną z zespołem – poprzez jego nazwę – puszkę) prawie całą konkurencję nowych wydawnictw tego roku. To płyta niezwykle bezpośrednia, surowa, pełna niesłychanej energii, żywiołowego zespołowego grania, a zarazem dyscypliny rytmicznej. Chłopcy z dobrych niemieckich artystycznych szkół miażdżący formułę rock’n’rolla, który był na ich prowincji nieosiągalnym ideałem, pożądanym produktem importowanym, ale którego nie chcieli wprost naśladować. Jedna z najbardziej intelektualnych rebelii w dziejach muzyki rozrywkowej.
Szerokość oferty opowie wam co nieco o potencjale każdego z członków tej kolońskiej ekipy. Frenetyczny funk „Waiting for the Streetcar” pokazuje geniusz Jakiego Liebezeita – jazzmana osadzonego w roli „prymitywnego” garażowego perkusisty, który okazał się po latach guru nowej fali. No i króciutki tekst w wykonaniu Malcolma Mooneya z powtarzanym w nieskończoność refrenem ustawia od razu poziom transu na tej płycie jako 11 w dziesięciostopniowej skali. A w sumie mamy w zestawie aż siedem nagrań z tym nieocenionym wokalistą.
„Your Friendly Neighbourhood Whore” to jakby zapowiedź perkusyjnego napędu nagrań Toma Waitsa – spróbujcie w ramach ćwiczenia wyobraźni muzycznej zamienić sobie głos Mooneya w tym utworze na ochrypły timbre Waitsa. „Graublau” to popis Irmina Schmidta – ostra organowa psychodelia z dźwiękiem instrumentu przeobrażającym się (bez pomocy samplingu ani komputerów) w pewnym momencie w terkot silnika. W „Oscura Primavera” gitarzysta Michael Karoli pokazuje niezwykłe, romantyczne oblicze. Błyszczy też flażoletami w pierwszych minutach rewelacyjnej „Dead Pigeon Suite”. Holger Czukay gra niczym murzyński basista w nieznanej wersji „Midnight Sky”, a chwilę później zamienia się w inżyniera-eksperymentatora, konstruując loopy w precyzyjnym montażu taśm. Ale oczywiście najważniejsze jest tu jak zwykle w wypadku tej grupy granie wspólne.
Spora część wczesnych eksperymentów ze Schloss Norvenich wyprzedziła działania Pink Floyd znane np. z „Ummagummy” (vide „Blind Mirror Surf”), psychodeliczne repetycje zawstydziłyby Hawkwind, crescenda zadziwiłyby dzisiejszych postrockowców. Są momenty, które ucieszą fanów rocka progresywnego, są punkowe, mamy tu Can jako twórców muzyki ilustracyjnej, w zgodzie ze swoją teutońsko-afrykańską wizją funku, czasem z recyklingiem fragmentów już znanych z dyskografii Can („Dead Pigeon Suite” zawiera elementy „Vitamin C”). Albo i recyklingiem ogólnie znanych motywów, jak „Hunters and Collectors” powiązane z motywem z „Peter Gun” w utworze „Midnight Men”. Jest nawet wariackie fusion w ich wykonaniu („Godzilla Fragment”, późne „Networks of Foam”, „Barnacles”). Są improwizacje w studiu, no i nagrania koncertowe.
Jakość nagrania – szczególnie najwcześniejszych nagrań – jest po prostu powalająca. To, co dziś zaskakuje, kiedyś wynikało z biedy – utwory rejestrowane były praktycznie 1:1 na magnetofon Revoxa, bez kombinowania i nakładek, z precyzyjnie ustawionym brzmieniem i poziomami. Przeniesione dziś na nośnik cyfrowy mają dynamikę próby zespołu odbywającej się w pokoju słuchacza. Oczywiście, część szczegółów szlag trafił, ale fakt, że wszystko balansuje chwilami na granicy przesteru, tylko dodaje emocji i dramaturgii.
To długi zestaw. 196 minut materiału dźwiękowego. Co jasne – różnej jakości. Ale powiedzieć, że na taśmach odrzuconych na ponad 40 lat zdarza się jakiś słabszy utwór to jak uznać, że od czasu wśród papieży trafia się jakiś katolik. Oczywista oczywistość. Rzecz w tym, że teraz każdy sobie z tego wymontuje własne 50 minut genialnej płyty Can, jednej z najlepszych, jakie ten zespół miał na koncie. A takie rzeczy w dzisiejszym świecie, który przegląda już najgłębiej schowane taśmy ze starociami, to już naprawdę duża rzadkość.
Te okruszki z Puszki robią takie wrażenie, że serce się kraje na myśl o tym, że w czasach trudnej dostępności do taśm zespół wykorzystywał wielokrotnie te same, kasując poprzednie sesje, a gdy wprowadził się do nowocześniejszych, wielościeżkowych studiów nagraniowych, wykorzystywał taśmy Ampex, których jakość – jak utrzymują dziś ludzie pracujący nad tą kompilacją – znacznie szybciej się degraduje. A muzycznie mamy tu w końcu do czynienia z czymś naprawdę ponadczasowym.
CAN „The Lost Tapes” 3CD
Spoon/Mute 2012
9/10
Trzeba posłuchać: „Waiting for the Streetcar”, „Graublau”, „Spoon – Live”, „Dead Pigeon Suite”, „Midnight Men”, „Messer, Scissors, Fork and Light”, ale lepiej w całości. Przy okazji polecam moje stareńkie już, ale chyba ciągle aktualne rozmowy z członkami Can – dwie wiszą tutaj, a po takim impulsie jak „The Lost Tapes” chyba przyjdzie mi też przejrzeć na nowo i zredagować pełną wersję rozmowy z Irminem Schimdtem. 🙂
Komentarze
Ja natomiast miałem i mam dość sprzeczne wrazenia, co do tego wydawnictwa. Może dlatego, ze jak zamawiałem go, to gdzieś tam marzyłem, by materiał obejmował lub przynajmniej dotyczył tych bardziej odważnych kompozycji CAN, które pojawiły się chociażby na znakomitym bootlegu „Outtake Edition” (aka „Cannabis”). Niestety, SCHMIDT poszedł raczej na łatwiznę i wybrał tutaj głównie te bardziej „przystępne” nagrania. Oczywiście, kilka z nich jest bardzo ciekawych, ale niczego nie wnoszących do portretu tej grupy, która przecież doskonale znamy z regularnych płyt. Co innego wspomniany przeze mnie bootleg, który nawet w stosunku do „Tago Mago” odkrywa kolejne oblicze awangardowych wypraw muzycznych Czukaya i spółki.
PS. Wydawnictwo to tez potwierdza, że MOONEY był dużo lepszym wokalista niż SUZUKI.
@Rafał –> Nie dziwię się, że szukasz tego późniejszego okresu, ale z tego, co można wyczytać w książeczce dołączonej do „The Lost Tapes”, z jego dokumentacją jest troszkę gorzej. W dużej mierze sprawę ratują nagrania koncertowe – trzy były dołączone do niedawnej rocznicowej wersji „Tago Mago”. Ja tam bardzo lubię także ten wczesny okres (w wydaniu Can właściwie każdy z wyjątkiem samej końcówki), ale na jedną rzecz można narzekać: sposób wydawania tych wszystkich archiwaliów jest mimo wszystko trochę bałaganiarski, nawet tutaj układ i sposób doboru pozostawiają pewne pytania. No ale sam materiał – klasa!!
no wiadomo, toć to artyści 🙂
BTW> Bartku jak zapatrujesz się na reedycje niejakich Smashing Pumpkins / czy ich muzyka to piesń przeszłości ?
psychodeliczne zapędy jednak mogły dać o sobie znać przy wznowionym np. albumie Gish
Mój must have.
„A chcę powiedzieć, że „The Lost Tapes” zgniata (…) prawie całą konkurencję nowych wydawnictw tego roku. ”
W pierwsza połowa roku faktycznie nie obrodziła w znakomite albumy. Przynajmniej do mnie nie dotarły, ale powoli zaczyna się coś dziać. Nowy Om już jest i jest jak zwykle znakomity. Moja magiczna kula mówi mi też, że albumem roku będzie płyta Scotta Walkera zapowiedziana na późną jesień.
Interesujący będzie też na pewno tribute dla Townesa Van Zandta by Scott Kelly/ Wino/ Von Till. Z racji nieobecności w domu nie miałem okazji go jeszcze słuchać, ale właśnie widzę, że już został wrzucony na bandcamp: http://soundcloud.com/rolling-stone-magazin/sets/scott-kelly-steve-von-till
Jednak trochę skromnie to wygląda. Tylko 9 traków.
… no ale jakich traków. Po pierwszym odsłuchu sądzę, że zaprzyjaźnię się z tym materiałem na długo. Mimo wszystko jednak szkoda, że to takie maleństwo.Van Zandt zasługuje na coś bardziej monumentalnego.
Powiem krótko o wydawnictwie CAN, jest KAPITALNE!!! Nie zgadzam się,że te nagrania, nic nie wnoszą do portretu grupy. Pokazało m.in. ,że MOONEY był bardziej utalentowanym wokalistą niż SUZUKI itd. Pytanie, a czy muszą, te nagrania coś wnosić do obrazu tak monumentalnego zespołu? Cyba nie… Sama radość, że możemy posłuchać i poznać nagrania, których do tej pory światło dzienne nie znało :-).
Teraz coś z innej beczki… Czy ktoś pamięta, doskonały projekt Nicka Talbota – Gravenhurst? Dziwi mnie fakt, iż nie mówi się o jego najnowszej płycie (5 lat minęło od poprzedniego albumu).
Proszę oto fragment z tego znakomitego albumu:
http://www.youtube.com/watch?v=0t3GCmmXyEQ
A tutaj znakomity artykuł na temat jego muzyki:
http://www.iolecko.com/artykul/884/Przeds%C5%82awie–Gravenhurst—klasycy-sm%C4%99tu.html
@Łukasz–> „Pytanie, a czy muszą, te nagrania coś wnosić do obrazu tak monumentalnego zespołu?”
Żyjemy w świecie. w którym nikt nic nie musi, a tym bardziej zabraniac komuś wydawania muzyki, nawet jeśli kierują nim niezbyt ambitne cele, ktore można kojarzyć z chęcią zarobienia kilku dolarów lub OJRO na uznanej już marce. Wydawnictwo ma typowy charakter archiwalny i taką jedynie dostrzegam w nim wartość. Wiele nagrań tam zawartych znacząco różni się od siebie, co nie jest dziwne, skoro ich zestaw obejmuje okres prawie 10 lat. Są tam m.in. koncertowe wersje „Spoon” i „Mushroom”, które są duzo gorsze od studyjnych odpowiedników i rodzi się pytanie, w jakim celu były tam umieszczone? Nie lepiej było umieścić na tym wydawnictwie zupełnie nowe/stare nagrania, które z różnych powodów nie znalazły sie na płytach studyjnych? Poza tym, właśnie dobór repertuaru świadczy o tym, że całość miało wymiar jedynie komercyjny, a nie poznawczy w stosunku do odbiorców. Gdyby tego wydawnictwa nie było, dyskografia CAN w ogóle nie ucierpiałaby, więc jaki jest sens publikowania czegoś, co nie jest w stanie przedstawić jakiegoś innego wątku poznawczego w stosunku do muzyki danego wykonawcy?
Absolutnie jedno z najważniejszych wydawnictw tego roku. Słucham Can od około 10-ciu lat i, na szczęście, wciąż otrzymujemy od Nich coś nowego. Szkoda tylko,że nie są tak znani w naszym kraju-raju jak np. Led Zeppelin. Zasługują na to! Tago Mago to,dla mnie,jedna z najważniejszych płyt wszechczasów.
Nigdzie na świecie CAN niejest tak znany jak LED ZEPPELIN. Gdyby był tak znany, zmieniłoby to coś?
Powyzej dyskutuja specjalisci, wiec gdzie tam mnie maluczkiemu…
Jednakowoz, 10/10 za tytuł notki 🙂 wieloznacznosc godna podziwu 🙂
Pozdrowienia