Dziś to ja mogę zapytać, czego słuchać
Muzyka jest jak woda. Nie, nie będę pisać o tym, że muzyka jest dziś jak woda z kranu, bo to stwierdzenie, odkrywcze 15 lat temu w epoce raczkującego streamingu, brzmi już jak banał. Wyrosło całe pokolenie słuchaczy, które nie bardzo rozumie, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Niektórzy już nawet nie mają ochoty kupować muzyki w „zabutelkowanej” postaci, czyli na albumach. Będę pisać o tym, że muzyka jest jak woda w postaci naturalnej – wiemy z ostatnich doniesień prasowych, co taka masa wody może ludziom zgotować. Sam nieopatrznie dokonałem w tym roku spontanicznego powitania z morzem, a właściwie z oceanem – po dwóch latach przerwy – nie zdjąwszy wcześniej okularów. I już tych okularów nie zobaczyłem na oczy – być może wylądowały gdzieś na mieliźnie kontynentu z plastiku albo gdzieś na wybrzeżu Afryki, kto wie. Na mojej plaży ratownicy mieli jakieś znalezione, ale zupełnie inne, a w budce z lodami leżały tylko dwie pary słonecznych. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą (swoją drogą warto się zastanowić nad bardziej kontrolowaną formą przekazania komuś starych okularów, gdy już się okażą za słabe). No więc muzyka jest jak ten żywioł. Wchodzicie na chwilę i jeśli jest odpowiednio potężna, to zmiecie wam czapkę i buty. I już nic nigdy nie będzie takie samo. A wychodzicie na chwilę – jak ja na zakończonych właśnie wakacjach – i już nie wejdziecie w tym samym miejscu, bo przez dwa tygodnie przepłynęło tej muzyki tyle, że nie da się nadgonić. Właściwie to dziś powinienem nie tyle chwalić się, czego słuchałem, co raczej zapytać: czego warto posłuchać?
Zacząłem nadrabianie zaległości od rzeczy najświeższych i jeśli chodzi o Mega Bog, mam przynajmniej pewność, że ten kierunek był właściwy. Autorkę mocno chwaliłem przed dwoma laty, też w lipcu, opisując jej zainteresowanie sf i przyjaźń z folkowym składem Big Thief. Najłatwiej byłoby mi teraz powtórzyć kilka tez z tamtej recenzji, bo nowy album Erin Elizabeth Birgy znów zaczyna się (Flower) jak płyta z najlepszych czasów formacji Lambchop. Tyle że w stylu nieco bardziej żwawym, coś jak Kurt Wagner puszczony w 1,5-krotnym przyspieszeniu. A dalej po raz kolejny mamy formy prawie mówione, opowieści rodem z płyt Laurie Anderson czy Julii Holter. A James Krivchenia z Big Thief jest współproducentem albumu, brzmiącego zresztą w swojej soft-rockowej elegancji lepiej niż nagrania jego macierzystej grupy.
W muzyce Birgy jest zarazem coś szalonego, swobodnego i zupełnie naturalnego, pozbawionego pretensji. Co nieco nawet zaskakujące w wypadku koncepcyjnej opowieści o pustynnych ostępach Nevady i Nowego Meksyku odwołującej się zarazem do The Wall Floydów, książek Ursuli K. Le Guin i sztuki Davida Wojnarowicza. W głosie Mega Bog jest coś ze zdziwienia, które udziela się słuchaczowi. To trochę jak to uczucie, kiedy podróżujemy po świecie i odkrywamy coś, co niby przypomina trochę znajome strony, ale jednak pozostaje zupełnie inne. Niby takie przebojowe Station to Station z tytułowym hołdem dla Bowiego (też obecny na liście odwołań) brzmi jak coś bardzo bliskiego, trochę jak zwolniony Maanam z okolic Szału niebieskich ciał. Ale jednak ten utwór narodził się tysiące kilometrów stąd, przynosi syntezatorowe barwy nieobecne w muzyce polskiej grupy, a kiedy je zestawić ze sobą, okazuje się, że co najwyżej klimat podobny. Niby Maybe You Died mogłoby się znaleźć na albumie Laurie Anderson gdzieś z początku lat 90., ale jednak brzmiałoby wtedy inaczej. Instrumentalne Bull of Heaven ma coś z nagrań prog-rockowych, ale jednak od wspomnianego Pink Floyd całe mile. Life, and Another w swojej marzycielskiej aurze skutecznie odświeża stare wątki.
I chyba właśnie po odświeżenie jeździ się na wakacje. Bo przecież nie po wypoczynek, z tym pełnym stresu szarpnięciem na początku i na końcu. Teraz niby rzeka premier popłynęła dalej i ledwie nadążam z przesłuchaniem czegokolwiek, niby nie wiem, co z tego wybrać, ale wrażenia po dwutygodniowym odpuszczeniu sobie gonitwy za nowościami są jakby świeższe. Niby mniej tematów, którymi mógłbym zająć to miłe grono odbiorców, ale przynajmniej na nowo chce się pisać.
MEGA BOG Life, and Another, Paradise of Bachelors 2021, 8/10
Komentarze
Niebanalna płyta.
Recenzentka Guardiana napisała że muzyka piękna a słowa niezrozumiałe.
Coś polskiego w tej płycie
Może artystka indie szukając ciekawych inspiracji wysłuchała kolekcji Polski Rock lata 80 i 90.
Albo po prostu ma w sobie coś z Kory Jackowskiej i Jackowskiego
Może artystka w pisaniu tekstów przyjęła metodę Bowiego, który mówił że nie jest dobry w pisaniu lyrics ale w dostrzeżeniu dobrej linijki owszem – wycinał, układał, przekładał:), Utwór Butterfly – linia basu nawiązuje do rozwiązań z ostatniej płyty Davida Bowie. I bardzo dobrze.
Oczywiście ma dobre teksty, Bowie, ale wolałby mieć talent Dylana
David Crosby serwuje nam na prawie 80-ktę muzykę, którą można się tylko delektować. Po wielu perypetiach w życiu (cukrzyca, dwa zawały, nieliczne odwyki itd.) prawie cudem jest, że artysta jeszcze żyje. I to słychać w tej muzyce, wdzięczność za każdy następny dzień. Na albumie,, For free ” serwuje nam zestaw piosenek, które może nie odkrywają koła na nowo, niemniej świadczy o artyście, który nie musi już nikomu nic udawadniac, gra ponieważ chce, ale nie musi, ponieważ to jest to co potrafi najlepiej (ach te harmonijne śpiewanie z zacnymi gośćmi jak Donald Fagen, czy Sarah Jarosz ) . W kończącej album piosence Joni Mitchell – tytułowej,, For free ” (feat. Sarah Jarosz) Crosby opisuje (a raczej ospiewuje) jakiegoś, wyimaginowego znanego artystę, który stoi na
rogu jakieś hałaśliwej ulicy, w brudnym hałaśliwym mieście i obserwuje muzyka ulicznego, który w przeciwienstwie do niego, nie zdobył żadnej sławy, czy sukcesu, który nie dorobił się majątku swoją muzyką, nie występował w telewizji, na którego nie czeka żadna czarna limuzyna po występie oraz żadna publiczność, która domaga się bisów. Ale on gra – gra mimo wszystko,, he played real good – for free „. I to oświecenie jest mottem tego albumu…
https://youtu.be/exwPoSgrjv0