Rzecz niepospolita

Za jeden ze swoich największych sukcesów wychowawczych – a nie jestem z pewnością jakimś wybitnym rodzicem – uważam fakt, że mój syn wie, kim był Sun Ra. A, to ten, co kazał sobie w szpitalu na karcie pacjenta dopisać pochodzenie „Saturn”! Oczywiście, są ważniejsze rzeczy, ale że Polska to mężny kraj, można się dowiedzieć nawet od ministra Czarnka, co do tabliczki mnożenia, można się jeszcze zdać na resztki starego systemu. Choć być może za chwilę dopuszczeni zostaną nauczyciele mający inny pogląd na działania matematyczne i mnożenia uczyli się wyłącznie na przykładach biblijnych. W każdym razie świadomość tego, że był ktoś taki jak Sun Ra, był ciekawym oryginałem i dziwakiem, a przy okazji zmieniał jazz, uważam za nie najgorszy efekt domowej muzycznej edukacji 13-latka. Tyle tylko, że kiedy tak patrzę na zmieniający się klimat dookoła – a Sun Ra, który nie pojawiał się na żadnej antenie w Polsce jeszcze 20 lat temu, dziś jest nagrywany przez polskich wykonawców (EABS) i wydawany przez „nasze” wytwórnie (koncert z Kalisza) – wiem już, że znacznie więcej młodych ludzi lekcje z Sun Ra odrobiło. Nie dziwi mnie więc cała otoczka działań takiej choćby trębaczki, producentki i wokalistki Emmy-Jean Thackray.   

Thackray z Sun Ra bierze dużo. Spojrzenie na afro-jazzową tradycję od strony rytmiki, rozbudowane wokale, chórki, bluesowo-gospelowe call and response, poetyckie melodeklamacje (May There Be Peace to już klasyczny Ra), kosmiczny rozmach. Na antenie Worldwide FM wystąpiła z sesją pod szyldem „Sub Ra” (klip powyżej), w której tej przesady i elektronicznych przetworzeń dźwięku było co niemiara. Na debiutanckim albumie Yellow jest pod tym względem ostrożniej i może rozsądniej. To trochę jak z debiutem autorskim Nubyi Garcii, który też okazał się bardziej wyważony niż niektóre z szalonych przedsięwzięć, w które była przez ostatnie lata zaangażowana. I podobnie jak z Garcią (choć nieco lepiej niż na albumie Source tej świetnej saksofonistki) sprawia to poukładanie leciutki zawód. Nie po to uczę dzieci o szaleństwie Sun Ra, żeby go nie oczekiwać od uczniów Sun Ra.    

Z drugiej strony – jaka to przyjemna płyta. Płynie jak najlepsze nu-jazzowe albumy przełomu wieków, mając przy tym wszystkie bonusy i świeżość muzyki wykonywanej w całości na żywo. Nie mam jakiegoś wielkiego mniemania o młodych brytyjskich jazzmanach jako o odkrywcach nowych terytoriów. Ale bardzo ich szanuję za to, że są w stanie wybrać z historii jazzu te wątki, które dobrze się zestarzały, wywołać wokół nich pewną modę i przyciągnąć słuchaczy innych gatunków. W dużej części nie są wybitnymi instrumentalistami, ale potrafią współpracować i wpisują się w wypracowane przez lata brzmienie stajni Gillesa Petersona: trochę elektrycznego i funkującego Davisowskiego grania, trochę nawiązań do spiritual jazzu, w grze sekcji rytmicznej niemało Afryki, czyli Fela Kuti, a jeśli trzeba – Brazylii. I to wszystko – plus ładne harmonie wokalne – znajdziemy u Thackray na Yellow. Czasem wychodzi z tego coś zachwycającego, częściej po prostu przyjemne granie, którym w upalny dzień można sobie umeblować mieszkanie. Nie pomylmy jednak planów: jedna rzecz to miła muzyka skrojona z dobrym smakiem pod gust współczesnego, nieźle wyedukowanego muzycznie słuchacza, pochodzenia jak najbardziej ziemskiego. Tylko pierwowzór był z Saturna – i to druga rzecz.    

EMMA-JEAN THACKRAY Yellow, Movementt 2021, 7/10